A my się spodziewaliśmy…
W przypowieściach biblijnych piękne jest to, że za każdym razem można czytać je inaczej i za każdym razem uwagę przykuwa inne słowo. Inaczej czyta się poszczególne fragmenty, kiedy radość wypełnia nasze serce, a zupełnie inaczej ten sam fragment do nas „mówi”, kiedy przytłaczają nas rozmaite problemy.
W dniu, w którym piszę te słowa, Kościół przygotował fragment o uczniach idących do Emaus zaczerpnięty z Ewangelii św. Łukasza. Fragment tak bardzo przecież znany, tyle razy go czytałam, tyle razy słyszałam w kościele, ale jakoś nigdy do tej pory nie zwróciłam uwagi na sformułowanie, które tam się pojawia, a które na co dzień towarzyszy bardzo wielu z nas, w tym również mnie. I nie jest to niestety powód do chluby.
Kiedy dwaj uczniowie szli do Emaus, ich serce wypełniał smutek. Rozmawiali o tym, co w ostatnich dniach się wydarzyło, czego byli świadkami. Być może nie dowierzali, że to naprawdę się stało, być może analizowali jeszcze raz każde słowo, każdy gest i każde wydarzenie. Być może zastanawiali się, czy nie można było zrobić czegoś inaczej. Tyle przecież się działo w ciągu tych ostatnich dni, że naprawę trudno to sobie poukładać w głowie. I krzyż, i śmierć, i pusty grób. Za dużo tego wszystkiego. Uczniowie więc szli i rozmawiali, żeby ta droga do Emaus im się tak nie dłużyła. I nagle, zupełnie niespodziewanie, na ich drodze stanął Ten, o którym przecież rozmawiali, ale tak bardzo byli skoncentrowali na swoich emocjach, na swoich przeżyciach i na swoim smutku, że Go nie poznali. Wywiązała się nawet między nimi rozmowa. Uczniowie ze zdziwieniem mówili: „Ty jesteś chyba jedynym z przebywających w Jerozolimie, który nie wie, co tam się w tych dniach stało”. Nie mieściło im się w głowie, że ktoś mógł nie słyszeć o tych wszystkich wydarzeniach. Jak to możliwe, że takie nowiny do kogoś nie dotarły? Przecież wszyscy o tym musieli słyszeć. Na wszelki wypadek postanowili więc streścić napotkanemu mężczyźnie to, czego byli świadkami: „To, co się stało z Jezusem Nazarejczykiem, który był prorokiem potężnym w czynie i słowie wobec Boga i całego ludu; jak arcykapłani i nasi przywódcy wydali Go na śmierć i ukrzyżowali. A my się spodziewaliśmy…”. W tym miejscu skończę cytowanie tej perykopy, bo najważniejsze słowa, które dziś tak bardzo przykuły moją uwagę, już padły. „A my się spodziewaliśmy…”, my mieliśmy swoją wizję, mieliśmy swoje oczekiwania, naszym zdaniem to wszystko powinno być zupełnie inaczej.
Te słowa uczniów Jezusa nie straciły na aktualności. Ile razy rozczarowani, rozgoryczeni, zawiedzeni, mówimy: „A my się spodziewaliśmy…”. Ile razy to zdanie, pełne zawodu, słyszałam od małżonków tak bardzo z jakiegoś powodu rozczarowanych swoim małżeństwem. My się spodziewaliśmy, że będzie pięknie, że niczym w bajce będziemy żyli długo i szczęśliwie, a jest zupełnie inaczej. Ile razy wyrzucaliśmy naszym dzieciom, szczególnie kiedy nie były w stanie sprostać naszym zbyt wygórowanym oczekiwaniom, że spodziewaliśmy się po nich czegoś innego, że nas zawiodły swoją postawą czy swoimi wyborami nie zawsze zgodnymi z wartościami, które przez lata wbijaliśmy im do głowy. Ile razy sami się zadręczaliśmy, że nasze życie nie jest takie, jak planowaliśmy, że nic nam nie wychodzi, a przecież nie tego się spodziewaliśmy, mieliśmy góry przenosić, wspinać się po szczeblach kariery, a jest, jak jest.
Te wszystkie oczekiwania, często nierealne, powodują, że tak trudno nam zaakceptować rzeczywistość i docenić to, co mamy. One nas frustrują, smucą, a często po prostu złoszczą. Gdyby uczniowie nie spodziewali się, że „właśnie On miał wyzwolić Izreala”, być może nie szliby do Emaus dręczeni smutkiem. O ile prostsze byłoby też nasze życie, gdybyśmy brali je takim, jakie ono jest, a nie zadręczali się tym, że się czegoś spodziewaliśmy, że mieliśmy nadzieję, że będzie inaczej, a nie wszystko układa się po naszej myśli. Bo w życiu wiarą chodzi nie o to, żeby się spodziewać, tylko o to, żeby wierzyć. Dobrze, że Ewangelia dziś mi o tym przypomniała, bo wśród licznych oczekiwań, często nierealnych, łatwo o tym zapomnieć.