Archipelag 60 sekund na budowie – odcinek 3 – Wyspy
Archipelag. Wyspy wolne od przemocy.
Pięć wysp Archipelagu. Zapraszam Was serdecznie, żeby zobaczyć je od środka. Ruszamy!
Archipelag. Wyspy wolne od przemocy.
Pięć wysp Archipelagu. Zapraszam Was serdecznie, żeby zobaczyć je od środka. Ruszamy!
27 października 2024 w niedzielę o godz. 9:00 zostanie odprawiona Msza Święta w intencji księdza Michała, Urszuli i Karoliny.
Zapraszamy, przyjedźcie do Stadnik, do kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa, pomódlmy się razem. Czekamy na Was.
Msza Święta będzie również transmitowana w Radiu Profeto.
Wyższe Seminarium Misyjne Księży Sercanów w Stadnikach zaprasza na sympozjum naukowe: „Sobór w Nicei 1700 lat później. Między przeszłością a teraźniejszością”.
Podczas sympozjum prelegenci będą starali się odświeżyć w słuchaczach pamięć o pierwszym soborze Kościoła powszechnego z 325 r. oraz ukazać jego aktualność i nieustanne zmaganie się z jego wymaganiami we współczesnym Kościele i świecie.
Wydarzenie będzie miało miejsce 24 października 2024 r. (czwartek) w Krakowie (Domus Mater, ul. Saska 2C).
Z ks. Sławomirem Knopikiem SCJ, przełożonym Prowincji Polskiej Księży Sercanów, i adwokatem księdza Michała Olszewskiego, Krzysztofem Wąsowskim, rozmawia Sylwester Latkowski na kanale Latkowski Konfrontacja.
W marcu 2024 roku doszło do zatrzymania ks. Michała Olszewskiego SCJ. Duchowny ma być zamieszany w aferę Funduszu Sprawiedliwości. Ponad pół roku przebywa w areszcie tymczasowym.
6 września odbyło się posiedzenie sądu w sprawie zażalenia na zatrzymanie ks. Olszewskiego. Rozprawa została utajniona, a następnie odroczona do 18 października.
Drodzy Przyjaciele Fundacji Profeto i księdza Michała Olszewskiego,
Drodzy Przyjaciele,
Wszyscy odczuwamy ogromny ból i niepokój z powodu aresztowania księdza Michała. To, co przeżywamy jako wspólnota, jest trudne do opisania słowami. Każdy z nas pragnie, by ksiądz Michał jak najszybciej wrócił do naszej wspólnoty.
Wiemy, że wielu z Was chce zrobić coś więcej – zorganizować manifestacje, zbierać podpisy czy nagłaśniać sprawę w mediach. Choć my jako Profeto nie możemy angażować się w takie działania ze względu na naszą rolę w postępowaniu, doceniamy każdy gest wsparcia, który pochodzi od Was. Wasze zaangażowanie ma ogromne znaczenie i może przynieść pozytywne efekty, dlatego zachęcamy wszystkich, aby działali w duchu chrześcijańskiej miłości i szacunku.
Nowy rok zawsze daje nowe możliwości zrobienia czy zaplanowania czegoś lepiej, dokładniej. Tak byśmy już na starcie nie zrezygnowali ze swoich zamierzeń. A jednak przychodzi czasem taki moment, który demotywuje do wszystkiego.
W naszym domowym ogródku czymś takim jest progresja mojej choroby nowotworowej. Nowy rok miał przynieść ukojenie, regenerację, upragniony spokój i wytchnienie. A stało się inaczej. Znów lęk, niepokój o swoje zdrowie, o nastroje dzieci, a także moje i męża psychiczne zmęczenie. To też pewne rozczarowanie, gdyż trudna chemia, która akurat miała się zaraz skończyć i co ważne przyniosła oczekiwane efekty w walce z przerzutem, niestety nie zwalczyła kolejnego wroga na mojej drodze do zdrowia. Można sobie tylko wyobrazić mój gniew i załamanie. Tym bardziej że udało nam się wyrwać całą rodzinką na upragnione ferie zimowe. A już pierwszego dnia otrzymałam wyniki tomografu z dość jednoznaczną informacją, czym lub kim jest mój „nowy” przeciwnik.
Wydawało mi się, że jestem już w miarę uodporniona na tego typu informacje. Przecież od początku choroby świadoma byłam możliwości wystąpienia kolejnych i kolejnych przerzutów. Jednak za każdym razem jest wbrew pozorom trudniej. Czasami wątpi się we wszystko, co robimy, by wyzdrowieć. Kłócimy się z Panem Bogiem, że dość pokrętnie prowadzi nas przez życie. A z drugiej strony przecież nie chcemy zaprzepaścić tego, co już wypracowaliśmy, czego się nauczyliśmy po drodze. W końcu dostrzegliśmy tyle dobra wokół, sens naszych starań. Jest za co być wdzięcznym. A jednak na nowo trzeba sobie to wszystko jeszcze raz pokazać i udowodnić.
Nie raz już miałam okazję podzielić się naszymi doświadczeniami związanymi ze świętowaniem nie tylko świąt Bożego Narodzenia, ale świąt i wszelkich uroczystości rodzinnych w ogóle. Jak dobrze pamiętam, wyłaniał się z nich obraz, mówiąc bardzo delikatnie, dość trudny. Bo to wbrew całej pięknej i rodzinnej otoczce dość trudne doświadczenie dla rodziców i ich pociech. Fakt faktem z pewnych rzeczy dzieci wyrastają, dojrzewają do pewnych rytuałów, ale i tak największym zagrożeniem dla oczekiwanego spędzenia świątecznego czasu jest ogólne przebodźcowanie. Nie ma świąt doskonałych, a idealne scenariusze rzadko kiedy się sprawdzają. Okazuje się, że dzieci często nie współpracują. I nie jest tak kolorowo jak na sesjach zdjęciowych. Każdy rodzic niestety wcześniej czy później musiał się z tym zmagać. I choć próbujemy przewidzieć skutki nadmiernych emocji, to i tak nie ustrzeżemy się ich. Jedyne, co możemy zrobić, to przyjąć fakt, że takie coś może mieć miejsce, i zaakceptować, że nie zawsze jest idealnie, ale nasze relacje i reakcje mogą być lepsze, przemyślane, by czuć satysfakcję z dobrze wykorzystanego czasu. Ważne jest również zrozumienie, że każdy członek rodziny może różnić się pod względem oczekiwań i potrzeb w okresie świątecznym. Komunikacja otwarta, zdolność słuchania i elastyczność w podejściu do tradycji mogą pomóc w uniknięciu zbędnych trudnych emocji, a co za tym idzie, nawet konfliktów, niepowodzeń.
Bywa, że nieracjonalne, zaskakujące zachowania pewnych osób między czterdziestką a pięćdziesiątką kwitujemy jednym zdaniem: „To kryzys wieku średniego”. Ma on usprawiedliwić lub wyjaśnić zmianę w ich zachowaniu.
To stwierdzenie słychać często, kiedy ktoś ocenia czyjeś zachowania. Zachowania, których po tej osobie zapewne by się nie spodziewał. Zmiany nierzadko wywracające życie do góry nogami, depresje, bardziej lub mniej racjonalne decyzje postrzegane są właśnie przez pryzmat kryzysu wieku średniego albo w zasadzie jako jego pochodna. Gdyby ów człowiek nie znalazł się w kryzysie, toby się tak nie zachowywał. To jasne. Na szczęście jest na co zrzucić winę czy usprawiedliwić nie zawsze mądre czy racjonalne wybory.
To, że jakaś forma kryzysu dopada nas w średnim wieku, nie ulega wątpliwości. Jakieś życiowe i zawodowe doświadczenie już mamy, dzieci w dużej mierze odchowaliśmy, nierzadko są już jedną nogą (albo obiema, jeśli wyjeżdżają na studia czy do pracy do innego miasta lub za granicę), odzyskujemy więc wolność. Ale pojawiają się inne kwestie – zdrowie zaczyna szwankować, siły już nie te, a i rodzice robią się coraz starsi i wymagają wsparcia, pomocy i opieki. Wielu mierzy się z pytaniami, czy faktycznie są na właściwym miejscu. Czy jeszcze mogą coś zmienić? Nie pomaga też świadomość upływającego czasu i lęk, czy nie dopadnie mnie poważna choroba, czy nie stanę się ciężarem dla bliskich. Nie chodzi teraz o to, żeby usiąść i płakać czy zakryć się gazetą i czekać na koniec świata (jak radził nam na studiach jeden z wykładowców, który dość mocno kryzysu doświadczał). To tylko pozornie jest wyjście. Znacznie bliższe jest mi podejście benedyktyna Anselma Grüna, który półmetek życia, czyli wiek średni, traktuje jako pewne wyzwanie. Pozytywne wyzwanie.
Sezon komunijny za pasem, więc i media zaczynają publikację tekstów podkręcających to szaleństwo. Ten medialny obraz nie ma jednak nic wspólnego z autentycznym przeżywaniem przyjęcia sakramentu.
Połowa kwietnia to dobry czas, żeby ruszyć z publikacją tekstów – nazwijmy je – okołokomunijnych. Sukienki, koszty, restauracje i najważniejsze, czyli prezenty. Dawniej były już kucyki, quady, drony, operacje plastyczne, za moich komunijnych czasów najbogatsi dostawali motorynki, a od kilku lat hitem jest sprzęt elektroniczny, czyli wszelkiej maści laptopy, tablety, smartwatche czy smartfony, albo – ostatnio – sprzęt kuchenny. Nie żartuję, trafiłam na tekst, w którym chrzestna mama żaliła się, że chrześnica, a w zasadzie jej rodzice, z okazji Pierwszej Komunii Świętej zażyczyli sobie… pewien garnek za kilka tysięcy złotych. I podobnych tekstów z każdym dniem w Internecie przybywa, jakby prezenty i ich cena były najistotniejszym elementem związanym z przeżywaniem Pierwszej Komunii Świętej. A jak nie prezenty, to koperta, bo ona także jest jak najbardziej pożądana. Ile włożyć? Tysiąc złotych, dwa czy może jeszcze więcej? Można samemu sprawdzić, jaka kwota w danym roku cieszy się największą popularnością. Popularne portale i o tę wiedzę zadbają. Szkoda tylko, że ta cała prezentowa otoczka bardziej przypomina targowisko próżności niż autentyczną radość z przyjęcia po raz pierwszy Pana Jezusa.
Pamiętam, jak pierwszy raz usłyszałem, że tzw. przypadek to drugie imię Ducha Świętego. Bardzo mi się to spodobało. Bo rzeczywiście: w tych najdrobniejszych zdawałoby się „przypadkach” często trudno nam dostrzec pierwiastek Opatrzności.
Tak też było z pewną przygodą, która wydarzyła się podczas jednej z prowadzonych przeze mnie pielgrzymek. Był tam pewien pan. Wydaje mi się, że mógł mieć na imię Andrzej. Zresztą, dziś to już nieważne. Zauważyłem go jeszcze podczas odprawy na lotnisku w Warszawie. Był inny niż pozostali uczestnicy wyjazdu. Jakby nieco bardziej przygaszony. Jakby nieobecny. Z marsową miną. Smutny.
W pewnym momencie zaczął kurczowo trzymać się za brzuch. Twierdził, że chyba się otruł, bo od południa bardzo boli go żołądek. Twierdził, że próbował już wszystkiego. I lekarstw, i ziół. Ból jednak nie przechodził. A do naszego odlotu została ledwie nieco ponad godzina.
Pan Andrzej nadał bagaż, odprawił się i przeszedł przez kontrolę osobistą. Zdecydował się zaryzykować. Chciał polecieć. Chciał zobaczyć Fatimę. Tam się pomodlić. Ból jednak nie chciał ustać. Zadziało się wprost przeciwnie. Cierpienie się nasilało. Do tego stopnia, że pan Andrzej finalnie poprosił o pomoc. Co, jak wiemy, w przypadku mężczyzny wcale nie jest takie znowu oczywiste…
Wtedy się zaczęło. Przy pomocy księdza opiekuna duchowego oraz obsługi lotu zdecydowaliśmy się wezwać lotniskowego lekarza.
– Ten pan nigdzie nie poleci. Kierujemy go prosto do szpitala – usłyszałem w słuchawce, gdy pan Andrzej przekazał oglądającemu go lekarzowi mój numer. – Lecicie bez niego.
O św. Antonim czytałem pewnie nie raz, nie dwa. Ale nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi na ten jeden fragment jego biografii. Fragment, który stawia znak podkreślenia na całej jego przyszłej posłudze.
Dopiero co przeżywaliśmy w Kościele wspomnienie św. Antoniego. 13 czerwca to data święta dla każdego Lizbończyka, ale i dla mieszkańca Padwy. Zaznaczona w ich kalendarzach na czerwono. Dzień, do którego skłonni do zabaw południowcy przygotowują się zwykle dobre kilka miesięcy wcześniej. I po prawdzie trudno się dziwić. Wszak tego dnia – 793 dni temu – ich ulubiony święty przeszedł na tę lepszą stronę rzeczywistości.
Od lat wydawało mi się, że co nieco zdążyłem poznać już z biografii i działalności tego jednego z najsłynniejszych franciszkanów w historii świata. Ale, jak to zwykle przy tego typu okazjach, okazało się, że do ideału brakuje jeszcze bardzo wiele. Studiując biografię Fernando Martinsa de Bulhõesa, natrafiłem bowiem w pewnym momencie na bardzo ciekawy fragment. I nie, nie chodzi mi o sławną reakcję ryb na homilię świętego. Ani na przykłady zrozpaczonych panien, które za wstawiennictwem świętego z Padwy wreszcie znajdowały wybrańca do zamążpójścia. Ani o historię z ulewą nad Padwą, gdy to ani jedna kropelka wody nie dotknęła żadnego ze słuchaczy kazania św. Antoniego. Chodzi raczej o pewne wydarzenie, które zadziało się tuż przed tym, jak przyszły wielki święty zdecydował się podjąć decyzję o życiu zakonnym.
Może i znana historia, ale dobra, żeby zrozumieć wiarę Bartymeusza. W jednej z miejscowości przez wiele tygodni nie padał deszcz, susza przeogromna. Przejęci tym faktem parafianie poprosili proboszcza, aby odprawił im Mszę z intencją o deszcz. W umówionym dniu wszyscy zgromadzili się w kościele. Zanim proboszcz rozpoczął Mszę, poprosił, aby podnieśli rękę ci, którzy przyszli na Mszę z parasolem. Nikt nie podniósł.
Czy w naszym życiu bez wiary w to, że nam się uda coś zrobić, damy radę to zrobić? Będzie nam bardzo trudno, jeśli robiąc coś, nie będziemy wierzyli, że to ma sens, że to nam się uda. Po czym poznać, że Bartymeusz wierzył, a nawet wiedział, że teraz się uda? On, gdy dowiedział się, że Jezus jest w pobliżu, zaczął wołać. A zatem po pierwsze, wierzył, że Jezus usłyszy. Po drugie, porzucił swój żebraczy płaszcz, wierzył, że już mu nie będzie potrzebny. Po trzecie, powiedział Jezusowi, czego chce. Wierzył, jak nikt inny, że Jezus uczyni cud.
Już od dawna fascynuje mnie papież Benedykt XVI, przede wszystkim jako osoba. Będąc bardzo skromnym człowiekiem, a przy tym jednym z największych intelektualistów XX i XXI wieku, papieżem, jedną z najbardziej rozpoznawanych postaci tego czasu – z dnia na dzień potrafił zostawić najwyższy urząd w Kościele. Potrafił z niego zrezygnować. Często mówimy w kazaniach, że powinniśmy uczyć się od Apostołów. Tym razem to Apostołowie Jakub i Jan mogliby uczyć się od papieża Benedykta XVI, co znaczy służyć Jezusowi. Jeśli ktoś zna bardziej szczegółowo życiorys Józefa Ratzingera, to dobrze wie, że właśnie całe jego życie było służbą. I ta jego służba – przede wszystkim Bogu – doprowadziła go do tego, że po śmierci Jana Pawła II został wybrany papieżem. No dobrze, ale ktoś powie, że Jan Paweł II był jeszcze starszy i bardziej schorowany, a pozostał papieżem do końca życia. Więc jak to jest z tą służbą?
Moi Drodzy, przede wszystkim trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie: kogo powinien słuchać każdy z nas, a tym bardziej papież? Przede wszystkim samego Jezusa. Kiedy Jan Paweł II był starszy i schorowany, zapytał Chrystusa, co ma zrobić. I Pan mu odpowiedział: zostań, prowadź dalej Kościół. A kiedy Benedykt XVI był w podobnej sytuacji, zadał takie samo pytanie Chrystusowi. I Chrystus mu powiedział: możesz odejść. Sam zresztą Benedykt XVI tak o tym mówił (ks. M. Studenski).
Brzask słońca wielkanocnego poranka odsłania niespotykaną w historii ludzkości tajemnicę, której pierwszą jaskółką jest pusty grób. W miejscu, w którym jeszcze do niedawna unosił się zapach śmierci i pogrzebu, daje się odczuć wyraźny, choć raczej nieodczuwalny w takich miejscach, zapach życia i nadziei. Potwierdzają to zarówno nasze nozdrza, jak i oczy, które przecieramy ze zdumienia, widząc odsunięty od grobu kamień.
Maria Magdalena jako pierwsza ma odwagę pójść w miejsce, które boli, i dlatego jako pierwsza doznaje zadziwienia nowością, której nie rozumie – myśli, że skoro zabrano kamień, zabrano także z grobu jej Pana. Pusty grób nie od razu wskazuje na zmartwychwstanie Chrystusa, ale będąc niemym świadkiem tego wydarzenia, staje się dla Magdaleny obrazem wartym tysiąca słów, z którym nie chce i nie może pozostać sama.
Swoim odkryciem dzieli się z Piotrem i Janem, którzy od razu biegną do miejsca, gdzie Go złożono. Dopiero teraz okazuje się, że wewnątrz grobu życie nie płynie ludzkim, lecz boskim rytmem, czego dowodem są leżące bez ciała płótna i chusta. Dla umiłowanego ucznia znaki te od razu stanowią doniosły dowód zmartwychwstania Jezusa. Chociaż nie zobaczył jeszcze Zmartwychwstałego, to jednak już teraz w miejscu śmierci dostrzegł rozkwitające życie: „Ujrzał i uwierzył”. Wierzy ten, kto kocha.
Ciało zostało zdjęte z krzyża, złożone do grobu. Kurz opadł, słońce znów wstało, ludzie zajęli się przygotowaniem do Paschy. Świat zdawał się wracać na swoje normalne tory. Wśród uczniów trwała cisza, szok, niedowierzanie, wstyd po ucieczce spod krzyża i próba zrozumienia tego, co tak naprawdę się stało i jak sobie z tym poradzić. Sobota to cisza, to oczekiwanie w nadziei, która przecież, choć w bladej iskierce, musiała się jeszcze tlić, chociaż wszystkie zmysły krzyczały, że to już koniec. Oczy widziały śmierć, uszy słyszały krzyk konania, nogi czuły zmęczenie przebytej drogi, a w głowie trwała galopada myśli i wątpliwości, po co to wszystko było, że to nie może się tak po prostu skończyć.
Wielka Sobota to już przejście, oczekiwanie na to, czy rzeczywiście po zapowiedzianych trzech dniach świątynia zostanie odbudowana, czy rzeczywiście śmierć zostanie pokonana. Część z nich widziała przecież przemienienie na górze Tabor, widzieli znaki i słyszeli głos Boga. Natura ludzka jest jednak podejrzliwa i wątpiąca. Oni też musieli wątpić. Nawet kiedy kobiety powiedziały im, że grób jest pusty, biegli, żeby sprawdzić to na własne oczy, z niedowiarstwa, ale również z ogromnej ciekawości i chęci zaspokojenia swojej wiary i nadziei.