Autentyczna troska o Kościół
Dziś już wiemy, że nie jest to dobra strategia. Służy ona być może świętemu spokojowi, ale na pewno nie człowiekowi. Lata zamiatania różnych tematów pod dywan, przekonywania, że brudy pierze się w czterech ścianach własnego domu, rodzą jedynie patologie i niszczą tych, którzy w tych patologiach trwają.
Jak się okazuje, te patologie mają się świetnie nie tylko w życiu świeckim, ale też i zakonnym. Piszę to z bólem serca, bo prywatnie przyjaźnię się z wieloma siostrami, jestem z nimi w kontakcie, napisałam o nich książkę, w której bardzo szczerze zakonnice z różnych zgromadzeń, czynnych i kontemplacyjnych, opowiadały mi nie tylko o radościach życia zakonnego, ale także o realnych problemach, z którymi borykają się na co dzień. Mówiąc oficjalnie, pod nazwiskiem, musiały jednak ważyć słowa, by nie narazić się na nieprzyjemności ze strony przełożonych. I jakkolwiek by pięknie opowiadały, wcześniej czy później rozmowa i tak schodziła na tematy trudne. A jest ich naprawdę wiele: chore rozumienie posłuszeństwa, praca fizyczna ponad siły, bezsensowne decyzje motywowane wolą Bożą, brak chęci zmiany, bo „zawsze tak było”, przemoc psychiczna, a bywa, że i fizyczna czy seksualna, brak pomocy, utrudniony dostęp do lekarza czy terapii. Ta lista błędów i zaniedbań jest naprawdę znacznie dłuższa. I dobrze, że te problemy zaczynają wychodzić na światło dzienne. Warto o nich dyskutować i warto pewne rzeczy zmieniać, jeśli chcemy ocalić tę wielką wartość, jaką są żeńskie zgromadzenia zakonne. A niewątpliwie są one wartością.
W moim życiu siostry zakonne zawsze były obecne. Uczyły mnie katechezy, wierności obranej drodze, ale też zwykłej radości z życia i jego smaku. Ubrane w habity były i są dla mnie świadkami tego, że radykalne wybory, często wbrew najbliższym, z miłości do Jezusa, mają głęboki sens. Dlatego tak bardzo wstrząsnęła mną wizyta w irlandzkim klasztorze sióstr wizytek. O tym, że wcześniej w tym budynku mieszkały siostry zakonne, świadczył jedynie przyklasztorny cmentarz, gdzie na krzyżach wypisane były imiona i daty śmierci sióstr. Ci, którzy obecnie tam mieszkają i dbają o te mogiły, opowiadali, że żyją jeszcze niektóre siostry, ale z racji wieku i chorób nie są w stanie samodzielnie funkcjonować, zostały więc przeniesione do domu dla osób chorych i z niepełnosprawnościami. A nowych powołań brak.
Powoli z tym problemem zaczynają także borykać się i nasze zgromadzenia. Dziś wiele nowicjatów jest pustych, nikt się do nich nie zgłasza albo są to pojedyncze osoby. Czas licznej formacji odszedł do lamusa. Te siostry, które wstępowały do zgromadzeń w latach 80. czy 90. XX wieku, niesione fenomenem pokolenia JP2, dziś już same są paniami w średnim wieku. One jeszcze mają siły, by opiekować się schorowanymi, starszymi współsiostrami, ale z trwogą myślą o tym, kto się nimi zajmie na starość i czy przypadkiem nie podzielą losu zakonnic z Europy Zachodniej.
Dlatego dobrze się stało, że powoli, jeszcze niemrawo, o tych problemach zaczyna się mówić głośno. Bo przecież chodzi o człowieka, o jego dobro. Taka motywacja przyświecała też Monice Białkowskiej, autorce książki Siostry. O nadużyciach w żeńskich klasztorach. „Istnieją w zakonnym życiu przestrzenie, w których szczególnie łatwo o nadużycia i krzywdę. Jeśli nie będziemy o nich mówić, będą istnieć nadal i wciąż będą prowadzić kolejne kobiety na terapię albo na skraj samobójstwa. Tymi właśnie przestrzeniami trzeba się dziś zająć – nie z niechęci do życia zakonnego, ale z troski o jego przyszłość, świętą i wolną od nadużyć. Z troski o kobiety, które to życie wybrały – o ich wolność, ich bezpieczeństwo, ich zdrowie fizyczne, psychiczne i duchowe” – wyjaśnia swoje intencje autorka. Głos w tej książce oddała tym, które życie zakonne znają od podszewki, ale w pewnym momencie po prostu nie dały rady trwać w chorych strukturach. Bohaterki Moniki Białkowskiej to byłe siostry, które w zgromadzeniach zakonnych przeżyły od roku do dwudziestu pięciu lat. Dziś już po terapii, pogodzone ze swoją przeszłością, z zamkniętym pewnym rozdziałem swojego życia. Nie ukrywam, że bałam się takiej perspektywy, bo to trochę tak, jakby o małżeństwie mówili tylko ci, którym to małżeństwo nie wyszło, i są pełni żalu i pretensji nie tylko do współmałżonka, ale i do całego świata. Ale autorce udało się uniknąć takiego narzekania. Wiele jej bohaterek podkreśla, że życie zakonne może być piękne i same wiele temu życiu, formacji i napotkanym na tej drodze osobom zawdzięczają. Nie mogą jednak pogodzić się z jego patologicznymi formami, których często doświadczyły na własnej skórze. Dlatego mówią o tym wszystkim, jeszcze nie pod nazwiskiem, ale za to szczerze i otwarcie. Nie po to, by osądzać, tylko po to, by zwrócić uwagę na realne problemy. W świecie, w którym coraz więcej wiemy o psychologii człowieka, o mechanizmach nim rządzących, warto przyjrzeć się życiu zakonnemu. W rozumieniu małżeństwa i jego celów także przecież zaszła radykalna zmiana i nie ma już na szczęście mowy o obowiązkach małżeńskich i ich egzekwowaniu właśnie ze względu na podmiotowość człowieka i równość małżonków. Podobnie i w życiu zakonnym warto się pewnym mechanizmom przyjrzeć, bo już dziś wiemy, że nie wszystko, co było zawsze, jest dobre i służy dobru człowieka. Tym bardziej dziękuję autorce za książkę. Bo nie tylko celnie punktuje rozmaite patologie życia zakonnego, ale przede wszystkim robi to z troski o Kościół i z miłości do niego.