Autostopowe rekolekcje (cz. 2) - relacja

Zaczęli od trzydniowego dnia skupienia w Łodzi (2-4 sierpnia), a potem wyruszyli w kilkudniową podróż autostopem, żeby w taki sposób przeżyć dalszy ciąg swoich rekolekcji. O wrażaniach z Ekumenicznej Podróży Autostopowej - Piękne Stopy 2013 Łódź opowiadają Justyna i Mateusz. (Przeczytaj wywiad z Malwiną Kocot, organizatorką EPA)

MATEUSZ

   Podróż, jaką odbyłem, nie jest ani długa (choć dłuższa niż planowałem), ani wstrząsająca religijnie (choć głębsza, niż się na pierwszy rzut oka wydaje), ani obfitująca w przygody (choć utkwi mi w pamięci na długo). W ogóle miało jej nie być, chciałem wrócić do Wrocławia zaraz w poniedziałek, ale trochę mnie zaraziliście chęcią przeżycia przygody i zdania się na wolę Boga. Czyli zbliżenia się do Niego. Dopiero teraz to do mnie dociera – zdać się na łaskę Bożą, pozbyć się większości ubezpieczeń, jakie oferuje nam ten świat, pozbyć się biletów kolejowych, łóżek na kwaterach, ciepłych posiłków, planów na ten czy tamten dzień – to znaczy przyjąć na klatę świat, który stoi przed nami i wejść z nim, z tym światem, w bezpośrednią relację. Wtedy dostrzec można Boży zamysł, który ten świat stwarzał i porządkował. Że drzewa są po to, by dawały cień i rodziły jadalne owoce, a w ludziach są posiane ziarna dobroci, choć oni sami pewnie tego sobie nie uświadamiają i żachnęliby się na takie wielkie słowo. Ten cień, te owoce i ta dobroć wzbudza wdzięczność, o której mówił któryś z braci dominikanów podczas dni skupienia, że ona utrzymuje radość, pozytywne uczucia. Wdzięczność Bogu za krzaki malin, za jabłonie i ludzi, którzy wreszcie się zatrzymali, żeby nas zabrać.

   Chciałem dotrzeć do morza (bo patrząc na morze i góry można zobaczyć daleko, szeroko, a czasem i głęboko) i we środę najpóźniej być w domu. Część z Was dopowie pewnie „ale Bóg chciał inaczej”. Ja mam z tym pewien problem. Zastanawiałem się, czy Bóg na pewno chciał, żebym dwa dni kręcił się między Gdańskiem a Kartuzami (ok. 35 km), jeździł w te i nazad i nie spotkał nikogo i niczego wystającego bardzo ponad przeciętność. Nieślubnego prawnuka cesarza Franciszka Józefa spotkałem dopiero w czwartek, podczas powrotu do Wrocławia. Ale po kolei.

    Postanowiłem stopować sam, po pierwsze dlatego, że obecność towarzysza zakłóca częściowo możliwość dotarcia do głębi samego siebie. Po drugie dlatego, że dodaje odwagi. Po trzecie – dlatego, że musiałem moją podróż zakończyć wcześniej niż Wy i nie chciałem przez to nikomu robić kłopotu. Ale jak już namanili się Kasia, Monika i Michał, to przecież nie będę się separował, człowiek mimo wszystko do człowieka lgnie. Pojechaliśmy we czwórkę, choć wiadomo było, że ja się na drugi dzień odłączę. Gładko dostaliśmy się do Gdańska, gładko też spławiono nas w pierwszym miejscu, gdzie poprosiliśmy o jedzenie. Nauka pierwsza – dostaje się to, czego naprawdę się potrzebuje. Nie byliśmy głodni, jak sami to potem przyznaliśmy. Następnie spełniliśmy marzenie o spaniu na plaży, ale było z tym trochę trudności. Nastroje trochę opadły, zaczęliśmy się zastanawiać co dalej. Dziewczyny doszły do wniosku, że to dlatego, że stoimy w pewnym rozkroku. Można bowiem stopować „na zaufanie” – czyli co Bóg da – albo „na plan” – czyli co sami zorganizujemy. Nie jechaliśmy „na zaufanie”, bo mieliśmy pieniądze na jedzenie i byliśmy zdeterminowani, by spać na plaży; ale i nie jechaliśmy do końca „na plan”, bo wyraźnego celu podróży nie było, a przede wszystkim była w nas wielka chęć zdania się na Boże prowadzenie. Drugiego dnia podzieliliśmy się więc – Kasia, Monia i Michał wyzbyli się złej mamony, zawrócili i pojechali „na zaufanie”, a ja, zostawiwszy swoją złą mamonę w kwocie złotych trzydziestu, postanowiłem wrócić „na plan”.

   Bezwstydnie korzystając z zawartości portfela poszedłem do Muzeum Morskiego, spędziłem w nim ponad cztery godziny, a po wyjściu spotkałem Paulinę, Olę i Bartka, których właśnie do Gdańska przywiało. Rozmawialiśmy krótko, ale i tak było już dość późno i postanowiłem powrót odłożyć na dzień następny, czyli środę. W środę jednak z jakichś tajemniczych powodów nikt nie chciał mnie z Gdańska wywieźć, może dlatego, że ustawiłem się przy cmentarzu. A może dlatego, że żeby się zatrzymać, kierowcy musieliby nieco wjechać na krawężnik lub pozostać na pasie ruchu. Po ok. dwóch godzinach postanowiłem zmienić lokalizację. Szedłem krzaczorami przydrożnymi, aż w końcu trafiłem najpierw na dziką jabłoń, potem maliny, a potem dziką różę. Czyli coś do jedzenia, bezpośrednio od Pana Boga. Wsparcie modlitewne od trójki, z którą się niedawno pożegnałem zaowocowało niedalekim podrzuceniem i butelką wody znalezioną na poboczu. Niestety, dalej ani rusz. Stałem na rozjeździe na Łódź i na Kartuzy i po kolejnej godzinie (było już po 14-tej) stwierdziłem, że spróbuję tych Kartuz, bo też i zawsze chciałem tam pojechać.

   Stopa złapałem po paru minutach, co dało mi do myślenia, że może faktycznie Pan Bóg kieruje moimi stopami i coś tam w tych Kartuzach mnie czeka. Zobaczyłem piękny kościół poklasztorny, a potem sytuacja się powtórzyła – nie mogłem wyjechać z Kartuz, życzliwy pan podwiózł mnie do wsi Garcz, gdzie dowiedziałem się, że „panie, jedziesz pan naokoło”, więc wróciłem do Kartuz przy pomocy drugiego życzliwego pana. W Kartuzach po rozważaniu dylematu, czy spać na ambonie myśliwskiej („na plan”), czy zdać się na łaskę proboszcza („na zaufanie”) wylądowałem pod murem plebanii. Trochę dlatego, że był tam życzliwy wikary, a trochę dlatego, że nie chciało mi się po nocy szukać tej ambony. Byłem zdołowany tym kręceniem się w kółko (a miałem już być we Wrocławiu), poczuciem, że nie bardzo wiem, gdzie jestem i co mam robić („musi pan jechać na Kościerzynę” – „niech pan jedzie na Lębork” – „najlepiej panu będzie wrócić do Gdańska”) i zastanawiałem się nad głębokim teologicznym sensem tego wszystkiego. Zdaje się, że nie miało to sensu. Przynajmniej samo w sobie. Tak, jazda z Kartuz do Garcza a potem powrót z Garcza do Kartuz sensu nie miały, ale całe te trzy dni były świetną ilustracją autostopowania, życia i stosunków międzyludzkich. Co innego rozmyślać nad czymś, a co innego tego doświadczyć.

   Jak już wspomniałem – doświadczyłem dobroci ludzi, którzy mnie podwozili, gotowali dla mnie wodę w swoich elektrycznych czajnikach, udzielali schronienia. Uderzyło mnie to zwłaszcza za pierwszym razem, gdy nie miałem nic do picia poza saszetkami herbaty i dostałem kubek wrzątku od strażnika parkingowego. „Bo byłem spragniony, a daliście mi pić”. Było dokładnie tak, jak tłumaczył brat Przemysław – umożliwiłem człowiekowi zrobienie dobrego uczynku. Człowiek, który nas przyjmuje, ściąga na siebie błogosławieństwo. Uderzyło mnie to jak piorun, kiedy usłyszałem, że ten wrzątek dostanę. Poza tym doświadczyłem faktu, że zdarzają się ślepe uliczki, w których utykamy i się frustrujemy. I potem podwójnie docenia się możliwość jazdy naprzód. Kiedy podwozili mnie różni ludzie – wykładowca wyższej uczelni o grubych manierach, uprzejmy absolwent dwóch fakultetów, zmęczony dostawca o fizjonomii dra House`a, pracownik drogowy mieniący się prawnukiem Franciszka Józefa – pomyślałem, że w każdym człowieku jest jakaś iskra dobroci, niezależnie od tego kim i jacy są na co dzień. I że dla tych, którzy jakoś tą dobroć pielęgnują, jest ona tak oczywista, że nie trzeba o niej mówić.

   Autostopem jeżdżę rzadko, na EPA pierwszy raz wybrałem się w podróż kilkudniową. Ale teraz już wiem, że będę musiał powtórzyć taką akcję. I jeszcze jedno - to naprawdę otwiera na świat, ludzi i Boga!

Mateusz - ma 29 lat, jest doktorantem historii i absolwentem DA Dominik we Wrocławiu.

 

JUSTYNA

   Bardzo cieszą mnie podróże, a szczególnie autostopem. Odkryłam radość z podróżowaniu bez pieniędzy, ufając jedynie Bogu.  Byłam tak w kilku krajach Europy m.in. Francji, Portugalii, a zimą byłam W Rzymie. Są to swoiste rekolekcje, obfitujące w piękne a czasem trudne chwile,które dużo mnie uczą i przekładają się na moje życie.  Ten wyjazd był inny niż poprzednie. Wyruszyłam z Łodzi z wspaniałymi kompanami: Wojtkiem – żołnierzem  i  Markiem – piłkarzem. Pojechaliśmy bez większych ambicji turystycznych, bez większych oczekiwań i bez pieniędzy, ale kierowaliśmy się w stronę Bieszczad.

   Marek śmiał się, że Pan Bóg wykonał dla nas 200 procent normy. Niczego nam nie brakowało. Wiele dobrych ludzi dawało nam jedzenie (i to pyszności), nocleg (w zakonie dominikańskim, na parafii w Wąwolnicy i w prywatnych domostwach). Nocowaliśmy też pod gołym niebem, które również było dla nas łaskawe - sierpniowe z rojem gwiazd. Trafialiśmy w ciekawe miejsca, których nawet nie było na mapie czy  takich, których chyba nikt nie odwiedza. Czasem mieliśmy wrażenie, że ludzie, których spotkaliśmy w drodze czekali na nas, by podzielić się swą wspaniałą historią życia. Czasem prosili nas o modlitwę, innym razem modlili się razem z nami. Bogu dziękuję za Jego hojność i piękno, które objawia w ludziach i  świecie. Warto Mu ufać!

Justyna - jest osobą konsekrowaną; projektuje ogrody i śpiewa w zespole „Mocni w Duchu”.


Fot. na górze: chudo.sveta/flicr.com
Galeria: archiwum Justyny