Bł. Pier Giorgio Frassati, cz. 1 - Lawina życia

          Popularna i – przyznajmy – dość powierzchowna charakterystyka młodego Włocha zamyka się mniej więcej w takim oto opisie: przystojny, wysportowany, mówiący donośnym barytonem, niezwykle towarzyski, kochający żarty, górskie wyprawy, jazdę konno i na rowerze, miłośnik cygar oraz fajki. Przyjaciele, ze względu na jego energię i zaangażowanie we wszystko, co robił, mówili o nim „lawina życia”, a jego duchowość określa się czasem jako „świętość roześmianą”.

        To oczywiście może robić wrażenie choćby z tego powodu, że przywykliśmy jednak do nieco bardziej wzniosłych opisów osób wynoszonych na ołtarze. Ale robi wrażenie jeszcze większe, kiedy zdamy sobie sprawę, na jakim gruncie wyrastała - albo raczej: przez jakie podłoże musiała się przedzierać - radość Pier Giorgia.

        Domowy krajobraz Frassatich tworzyli przede wszystkim ojciec i matka. Ten pierwszy to agnostyk, właściciel i redaktor naczelny dziennika „La Stampa”, senator, jednym słowem człowiek sukcesu. Pier Giorgio – religijnie zaangażowany i ciągle przedkładający cudze interesy nad swoje - nijak nie wpasowywał się w oczekiwania ojca, dlatego ten nie raz dawał do zrozumienia, że syn mu się po prostu nie udał. Matka natomiast była artystką pogrążoną we własnym nieszczęściu i niespełnieniu (nie układało jej się z mężem). Wprawdzie uważała się za osobę wierzącą, jednak codzienne przyjmowanie komunii św. uchodziło już w jej oczach za bigoterię. Pier Giorgio, któremu zdarzało się spóźniać na obiad, bo na przykład odwiedzał „swoich ubogich”, nie raz słyszał od matki takie wyrzuty: „Ty, który jesteś w gruncie rzeczy do niczego, mógłbyś przynajmniej zachować punktualność”.*

          Zarówno Pier Giorgio, jak i jego siostra Luciana musieli nieustannie znosić i łagodzić napięcia między panią a panem Frassatimi. Poczucie odpowiedzialności za zadowolenie rodziców wdrukowało się tak mocno w młodego Włocha, że poświęcił dla nich najpierw swoją wielką miłość, która nie zyskałaby ich aprobaty, a potem zgodził się także na pracę w administracji „La Stampy”, chociaż marzył o tym i konsekwentnie dążył do tego, żeby zostać inżynierem górnikiem.

        Ciężka atmosfera i surowe wychowanie, gdzie niewiele było miejsca na ciepło, czułość czy akceptację, etykieta „poczciwej przeciętności”, która przylgnęła do Pier Giorgia z czysto ludzkiego punktu widzenia nie powinny „wydać na świat” człowieka pełnego pasji i radości. Skąd w takim razie w młodym Frassatim tyle pozytywnej energii, tyle siły do życia oraz działania – często pod prąd?

         Na jednym ze spotkań dla młodzieży, które prowadził, Pier Giorgio zapewniał, że moc do walki z przeciwnościami daje mu po prostu Eucharystia (uczestniczył w niej codziennie). „A kiedy ów płomień eucharystyczny zupełnie was pochłonie – mówił - będziecie mogli z całą świadomością podziękować Bogu, który was powołał, abyście Mu służyli, i radować się będziecie spokojem, jakiego nigdy nie zaznali ci, którzy są szczęśliwi w oczach świata […]”.

         W innym miejscu powie: „Póki Wiara [pisownia oryginalna] będzie mi dawała siłę, będę zawsze wesoły: z serc katolickich smutek powinien być raz na zawsze wygnany. Smutek to co innego niż ból […]” - dodaje Pier Giorgio, a w tym dopowiedzeniu słychać echo jego doświadczeń, przemyśleń i duchowej dojrzałości.

         Źródłem radości w życiu doczesnym jest dla niego głębokie przekonanie, że po tamtej stronie czeka nas życie prawdziwe i taka radość, która „nie będzie miała miary ani końca” – „inaczej któż mógłby udźwignąć ciężar tego życia?” – pyta retorycznie Frassati. Taka filozofia skłania go do mówienia wręcz o „obowiązku wesołości”, bo ta nie dość, że jest dla otaczającego świata po prostu świadectwem („Na zewnątrz zawsze będę wesoły, aby udowodnić tym kolegom, którzy nie podzielają naszych idei, że być katolikiem znaczy radować się życiem i młodością”), to jest także skuteczną metodą jednoczenia ludzi – wspólny, zdrowy śmiech pozwala łatwo wznieść się ponad różnice i podziały.

           Chociaż dla bł. Pier Giorgia nieodłączny element codzienności stanowiły wyrzeczenie, asceza i ofiara, o czym mówił wprost, to jednak nie zamykał się w bańce swoich i cudzych cierpień, celebrując własny albo czyjś ból. O wiele bardziej wolał celebrować jasne i przyjemne momenty życia – smak białego wina pitego w gronie przyjaciół, piękno gór i radość z wysiłku ich zdobywania, poematy Dantego, które cytował z pamięci czy spektakle teatralne, które oglądał z galerii, żeby zaoszczędzone na bilecie pieniądze przekazać potrzebującemu. „Kiedy Bóg jest z nami – powtarzał – nie ma się czego bać” – ani trudności, ani wyrzeczenia, ani też niebezpieczeństw rzekomo czyhających w doczesnych przyjemnościach.

 

* Cytaty pochodzą z książki Luciany Frassati "Człowiek ośmiu błogosławieństw", Wyd. WAM 2011

 

Fot. sxc.hu