Bł. Pier Giorgio Frassati, cz. 2 - Wyobraźnia miłosierdzia


          Znajomi i przyjaciele młodego Frassatiego często widywali go w różnych częściach Turynu – także takich, w które nie zapuszczał się ten, kto nie musiał – dźwigającego różnego rodzaju pakunki. Roznosił swoim ubogim jedzenie, ubrania i lekarstwa (osobiście robił zastrzyki chorym), organizował także całe siatki pomocy, angażując we wsparcie danej rodziny czy osoby znajomych lekarzy, umieszczając dzieci w ochronkach prowadzonych przez siostry zakonne czy załatwiając komuś regularne stypendium od jakiejś instytucji. Nic dziwnego, że fama o dobroci Pier Giorgia szybko rozchodziła się po mieście, co z kolei ośmielało innych potrzebujących do proszenia go o pomoc. Niektórzy robili to listownie, a Frassati przywiązywał do tej korespondencji dużą wagę, więc – żeby niczego nie pominąć i się zwyczajnie nie pogubić – skrupulatnie notował na marginesach listów: „odpisane”.


         Jeden z jego znajomych opowiada, że Pier Giorgio wydawał się być niekiedy skrępowany zaciekawionym (a niekiedy i ciekawskim) wzrokiem świadków swojej pomocy. Dlatego wymyślił całkiem sprytną metodę – mówił na przykład: "Zaczekaj tu na mnie 15 min." i znikał na kwadrans w jakiejś bramie. Żebrzącym na ulicach ludziom jałmużnę potrafił przekazać tak dyskretnie, że wyglądało to jedynie na zwyczajne serdeczne podanie ręki. Pewnego dnia na progu jego domu pojawił się mężczyzna, któremu Pier Giorgio kiedyś już pomagał, a który znowu znalazł się w bardzo trudnym położeniu. Decyzja, żeby udać się do willi Frassatich i błagać o wsparcie wiązała się z przełknięciem dużej dawki upokorzenia. Tymczasem Pier Giorgio przywitał mężczyznę słowami: „Jeśli by pan nie był w wielkiej potrzebie, to by pan z pewnością do mnie nie przyszedł”.* Młody turyńczyk po prostu wiedział, jak pomagać z taktem.


         A przecież nie musiał pomagać wcale. Mógł równie dobrze okopać się w rodzinnym dobrobycie i nie martwić się ciągle o to, skąd wziąć kolejne środki dla swoich biednych, którym oddawał zdecydowaną większość zdobytych przez siebie pieniędzy. Dzielił się zresztą z nimi także rzeczami, które cenił o wiele wyżej od banknotów. Pozbył się w ten sposób choćby pokaźnego zbioru różnego rodzaju czasopism katolickich, z pieczołowitością gromadzonych, czytanych i oprawianych - żeby się nie zniszczyły. Ten gest, pewnie dla niego nieprosty, dobitnie świadczy o tym, że Pier Giorgio oprócz chleba chciał zanosić swoim ubogim także słowo Dobrej Nowiny, która – był o tym głęboko przekonany – mogła rozjaśnić mroki ich sytuacji, wlać w ich życie nadzieję, a może także sprowokować zmiany ku lepszemu.

 

       Chociaż młody Frassati robił dla osób biednych i potrzebujących ogromnie dużo, to daleki był od postrzegania samego siebie jako hojnego dawcy, któremu ludzkość winna jest dozgonną wdzięczność. Raczej stawiał się z ubogimi w jednym szeregu – nosił byle jakie ubrania (był wciekły, kiedy musiał założyć smoking na ślub siostry i wygrażał, że natychmiast po ceremonii odda go jakiemuś biedakowi), kiedy ktoś wyciągał przeciwko niemu argument o zamożności jego rodziny, Pier Giorgio odpowiadał, że majątek nie należy do niego, lecz jest własnością ojca, często – bez cienia kokieterii – prosił innych o modlitwę w swojej intencji, bo czuł, że naprawdę bardzo takiego wsparcia potrzebuje.

 

         Któregoś razu jeden ze znajomych z Konferencji św. Wincentego (organizacja studencka pomagająca ubogim) zapytał Frassatiego, jak radzi sobie z tą dojmująco nieprzyjemną otoczką spotkań z biednymi – brudem, przykrym zapachem, widokiem schorowanych ciał. Pier Giorgio odpowiedział: „Zetknięcie się na co dzień z wiarą, z jaką ubogie rodziny znoszą cierpliwie swoją wolę, składają nieustające ofiary, a wszystko to czynią z miłości dla Boga, skłania nas wielokroć do tego, że zaczynamy rozumieć, jak hojnie Bóg obdarzył nas, a mimo to jesteśmy leniwi, niedbali, źli, a oni, nie tak uprzywilejowani są od nas nieskończenie lepsi”. Być może te nieustanne rachunki sumienia, jakie fundowały Frassatiemu bliskie kontakty z potrzebującymi, także miały istotny wpływ na to, że tak uparcie starał się cieszyć życiem i różnymi jego przejawami?

 

       Bliskie kontakty z ludźmi, bliskie kontakty z Bogiem – te dwie rzeczywistości trudno w przypadku Pier Giorgia rozdzielić. Pytany o swoje wizyty u ubogich, odpowiadał, że w taki sposób chce się odwdzięczyć Jezusowi, który codziennie nawiedza go w komunii św. Myśl o kapłaństwie porzucił w momencie, kiedy uświadomił sobie, że włoskie konwenanse nie pozwoliłyby mu w tym stanie być tak blisko ludzi, jak by tego chciał, a przecież to właśnie skrócenie dystansu pozwala nie tylko dobrze poznać człowieka i lepiej odpowiedzieć na jego potrzeby, ale także skuteczniej, bo w bardziej „spersonalizowany” sposób głosić mu Dobrą Nowinę.

 

       Z ziemskiej perspektywy patrząc, można stwierdzić, że Pier Giorgio za bliskość ze swoimi biedakami zapłacił niezwykle wysoką cenę, ponieważ to właśnie od jednego z nich zaraził się chorobą Heinego-Medina, na którą zmarł 4 lipca 1925 r., mając tylko 24 lata. Przed śmiercią, bardzo już osłabiony, dopilnował jeszcze spraw swoich ubogich – kazał we właściwe ręce przekazać kwit z lombardu i pudełko zastrzyków dla pewnej kobiety, które miał w marynarce.

 

       Kiedyś Frassati jednemu z kolegów powiedział: „Czymże byłaby wiara, gdybyśmy jej nie ucieleśniali w miłosierdziu?”. No właśnie, czym?

 

Przeczytaj także: Bł. Pier Giorgio Frassati - Lawina życia

 

* Cytaty pochodzą z książki Luciany Frassati "Człowiek ośmiu błogosławieństw", Wyd. WAM 2011

 

Fot. sxc.hu