Błogosławione trudy Miriam

To „zwyczajnie” znaczy dla mnie tyle, że ich życie nie było pozbawione karkołomnych trudów związanych z czasem i miejscem, w którym żyli, jak i walki duchowej, jaką codziennie toczy każdy z nas. Myślę, że dosadne uświadomienie sobie tego faktu, jest bardzo ważne w naszej drodze do nieba, do świętości. Jest to szczególnie istotne, jeśli chodzi o życie św. Józefa i Maryi – bo nikt inny w tak ścisły i bezpośredni sposób nie był powiązany z tajemnicą Wcielonego Zbawienia. A przecież Boże Narodzenie tuż, tuż…

Jak dobrze, że są jeszcze dobrzy znajomi, którzy niespodziewanie podrzucą dobrą książkę. Jak dobrze, że i do mnie tuż przed adwentem trafiła taka miła „podrzutka”. Na imię jej Cień Ojca autorstwa Jana Dobraczyńskiego. Niezbyt obszerna powieść, ale za to od pierwszej do ostatniej strony niezmiennie urzekająca barwnym, a zarazem zrozumiałym stylem. Czytając ją, można się bez trudu przenieść do czasów, kiedy zeszły się drogi Miriam i Józefa, a obietnica przyjścia na świat Mesjasza zaczęła się spełniać. Ta powieść – jak pisał kardynał Stefan Wyszyński – odsłania Światło Opiekuna Jezusa i Jego Dziewiczej Matki, oraz pomaga zrozumieć to wszystko, co się wtedy wydarzyło. Wymyślona przez Dobraczyńskiego fabuła powieści – pisana na faktach Ewangelii – maluje niezwykle zwykły obraz postaci św. Józefa i Miriam; obraz młodych ludzi ślepo wpatrzonych w Boga i Jemu ufających. To książka o realnych, ludzkich, bardzo trudnych decyzjach; o mądrej miłości; o wolnej woli człowieka współpracującej z wolą Bożą. To wszystko umiejscowione w czasie karkołomnych trudów i śmiertelnych niebezpieczeństw.

Trudy, trudy… Błogosławione trudy… – jak nazywała je Matka Boga w powieści Dobraczyńskiego. Miriam i Józef zgodzili się na nie mimo burzy nie zawsze przyjemnych uczuć; mimo cierpienia; mimo nie byle jakich przeciwności. Czytając Cień Ojca szczególnie skupiłam się na życiowej sytuacji i postawie Maryi. Młoda dziewczyna w ciąży (początkowo bez męża!) bez doświadczenia, bez opieki lekarza i położnej, bez kobiecego wsparcia własnej matki czy teściowej, bez zapasu jednorazowych pieluszek i innych rzeczy, które w naszych czasach wydają się świeżo upieczonym mamom niezbędne w pielęgnacji niemowlęcia i przetrwania trudnego czasu po porodzie. Zamiast tego Miriam musiała się zmierzyć z trudem podróży w ostatnim miesiącu ciąży, trudem samotnego porodu, trudem połogu, ucieczki przed śmiertelnym niebezpieczeństwem i życia na obcej ziemi… Drogie mamy, pamiętacie okres okołoporodowy? Która z nas w dzisiejszych czasach przyjęłaby trudy Miriam, będąc w ciąży z własnym dzieckiem? Albo inaczej: która z nas by się na to pisała bez słowa narzekania, za to z dziękczynieniem w sercu i na ustach? Niemożliwe? A jednak! Jakoś nie potrafię wyobrazić sobie Matkę Bożą, która – spoglądając na swe płaczące niemowlę i zatroskanego, zmęczonego Józefa – wymawia Bogu: „No i po co mi to było? Wybrałeś mnie, Boże, na matkę Twego syna, to byś przynajmniej jakieś godne warunki zorganizował – spokojny czas i wygodną codzienność! Tego, z czym się borykam, nie było w naszej umowie!” Miriam nie narzekała, choć mogła mieć powody. Miriam dziękowała. Nieustannie za wszystko dziękowała… No to mamy, drogie Panie, wzór do naśladowania!

Wiele jest różnic między Matką Boga, a nami – kobietami; wiele różnic, które wynikają z naszych słabości, a te tak ciężko pokonywać. Trud samowychowania… Rozmawiając z koleżankami, z przypadkowo napotkanymi kobietami, czy też będąc sama ze swoimi myślami, stwierdzam, że zbyt często narzekamy. Narzekamy na męża, na swawolę dzieci, na stos prania i prasowania, na niekończąca się walkę z bałaganem w łazience czy kuchni, na trudy życia we wspólnocie zakonnej czy w towarzystwie samotności. A co z cierpieniem? Pewnie, że lepiej, gdyby go nie było, ale… chcąc nie chcąc, ono jest częścią naszego życia, tak jak było częścią życia Miriam.

Każda z nas ma swoje własne trudy – te mniejsze i większe, które boleśnie przytłaczają. Tylko jak sprawić, aby stały się trudami błogosławionymi, jak trudy Miriam? Nie pozostaje nam nic innego, jak naśladować Matkę Boga. Ona, przez swoją dziękczynną służbę miała swój niezastąpiony udział, niepowtarzalną rolę w dziele zbawienia, za co została ukoronowana na Królową Nieba i Ziemi! Podobnie każda z nas – matka, żona, samotna, opuszczona, siostra zakonna – ma swój własny, jedyny w swoim rodzaju udział w dziele zbawienia ludzi, którzy nas otaczają; którym matkujemy. Więc może… od dzisiaj w naszej służbie i modlitwie zadbamy o więcej „dziękuję”. I nie chodzi tu o to, aby nie wymagać od domowników pomocy i klaskać z radością w ręce, kiedy ogarnia ich słodkie lenistwo, ale kiedy już przyjdzie nam w naszej codzienności służyć drugiemu człowiekowi, to… zanim zrobimy pierwszy krok, pierwszy gest, podziękujemy za to, że mamy komu posługiwać. Może wtedy łatwiej będzie nam dostrzec, jak wiele mamy. I jeszcze jedno, najważniejsze... Maryja i Józef mieli przy sobie Jezusa. A gdyby tak… zaprosić Go do każdego podejmowanego trudu, choćby nawet do towarzyszenia nam przy praniu, prasowaniu, skrobaniu ziemniaków na obiad, pielęgnowaniu ciężko chorego dziecka? Razem z nim posługiwać karkołomnej, przytłaczającej codzienności. Jak dla mnie, to jest właśnie sposób na błogosławione trudy!