Boży TOPR-owiec

Gdy w górach zimowa aura... Gdy szlaki przykryte śniegiem... Gdy występujące w wyższych partiach podstępne lawiny w każdej chwili mogą zabrać nas z tego świata… Właśnie w takim czasie dobrze sobie uzmysłowić, dzięki komu mamy prawo czuć się dziś w polskich Tatrach znacznie bardziej bezpiecznie. Dzięki komu istnieją ludzie, którzy przychodzą, aby ratować innych.

Góry zabrały nam już niejednego. Część z nas być może straciła w nich kogoś bliskiego. Ktoś być może znał osobę, która na zawsze pozostała na górskich halach. A już z całą pewnością każdy z nas słyszał kiedyś o dramatycznych chwilach, jakie od czasu do czasu przeżywają ludzie wybierający się w zimowe góry. Bo temat śmierci siłą rzeczy jest bardzo nośny medialnie. Zwłaszcza tej nagłej, tej zastającej niespodziewanie.

Tak było choćby w przypadku pierwszej znanej nam śmiertelnej ofiary słynnego szlaku Orla Perć. O dziwo nie było to Polak, ale Rosjanin. Nazywał się Jan Drege. I wszystko wcale nie działo się zimą, ale właśnie latem. Dokładnie 23 sierpnia 1911 roku, gdy to Drege wybrał się na szlak razem z dwiema siostrami. Mieli dojść na Granaty. Niestety w górach zastał ich zmrok. Szybko zgubili szlak. Młody chłopak kazał siostrom zaczekać i rozpoczął samodzielne poszukiwania bezpiecznego zejścia. Zaczął schodzić na skróty, w dół. Natrafił na stromy żleb. Postanowił ześlizgiwać się nim coraz to niżej i niżej. Kilkanaście metrów w dół, aż wreszcie zniknął zupełnie swoim siostrom z oczu. Więcej go już nie zobaczyły. Drege dotarł na platformę ponad przewieszką w niezwykle stromym i długim kominie. Poleciał w dół. Sto metrów. Bez szans na przeżycie.

Trzy lata po nim, również latem, nad żleb nazwany jego imieniem dotrze rodzeństwo: Maria i Bronisław Bandrowscy wraz z ich wspólną znajomą Anną Hackbeilówną. Ci również zgubią drogę i podobnie jak Drege trafią do śmiercionośnej pułapki stromego żlebu. Tym razem pierwsza po pomoc wyruszy kobieta. Za kilka godzin jej ciało – podobnie jak ciało Drege’a – poleci w ponadstumetrowy uskok pod Żółtą Turnią. Spanikowane rodzeństwo przetrzyma jeszcze kilka nocy na skalnej półce, bezsilnie oczekując pomocy. Z czasem sporządzą z plecakowych rzemyków imitację liny, na której spuszczą się jeszcze niżej…

Dotrą do maleńkiej półki skalnej, odcinając sobie w ten sposób jedyną drogę powrotu. Pod nimi będzie jedynie czarna toń pustki. Bez jedzenia, bez wody, przemarznięci i pozbawieni cieplejszych ubrań stracą wkrótce ostatnie resztki nadziei. Piątego dnia około godziny trzynastej wyrzucający sobie w sumieniu winę za całą tę sytuację Bronek nie wytrzyma. Skoczy na oczach siostry w przepaść.

Marysia Bandrowska zostaje sama. Widząc, że dalsze ześlizgiwanie się nic już nie daje, zbiera się na odwagę. Również chce skoczyć za bratem. Jest kompletnie wyczerpana. Od tragicznej decyzji dzieli ją kilka sekund. Wtem słyszy dźwięk trąbki i głośny krzyk z dołu: „Czekać spokojnie! Idziemy!”.

Słowa te wykrzyknął ówczesny naczelnik TOPR-u Mariusz Zaruski. Człowiek orkiestra. Wpierw był żołnierzem. Szeregowym legionistą, ułanem, wreszcie zaś generałem brygady. Skończył jako adiutant generalny prezydenta RP Ignacego Mościckiego. Poza tym służył Ojczyźnie jako konspirator i zesłaniec do rosyjskiego Archangielska. Marynarz i żeglarz. Oprócz wody kochał jednak przede wszystkim góry. Dlatego też został nie tylko taternikiem, grotołazem i instruktorem wspinaczkowym oraz narciarskim, ale także założył wspomniane już Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe. Dzięki popularnemu TOPR-owi wiele istnień wróciło z gór cało.

Człowiek renesansu. Malował. Pisał wiersze. Kochał fotografować. Potrafił jednak także poświęcić się dla innych. Opisana wyżej scenka z ratowaniem Marysi Bandrowskiej stała się z czasem legendą wśród taterników. Sam usłyszałem ją od jednego z nich. Do sławnych anegdot przeszły pierwsze słowa, jakimi powitała Bandrowska Zaruskiego. Widząc upragnionego ratownika, zdoła wykrztusić z siebie jedynie:
– Ostrożnie, tam… przepaść.

Zaruski ostatecznie uratował oczywiście Marysię. Nie tylko zresztą ją. Jako założyciel i naczelnik TOPR-u uratował jeszcze wielu innych. Nie do wszystkich zdążył. Chociaż bardzo chciał… To on jako pierwszy pojawił się w lawinisku, które zabrało na zawsze Mieczysława Karłowicza.

Tak żył. Z podniesiona głową. Uważny i czujny. Do końca nasłuchując wołań z tatrzańskich ścian i turni. A gdy jego misja dobiegła końca, zakatowali go enkawudziści. Wcześniej jako dowodzący „Zawiszą Czarnym” miał okazję, aby przez morze uciec z kraju. Nie chciał. Został.

To zabrzmi dość dziwnie, bo po ludzku patrząc – dziwny to wzór. Ale chyba trudno o lepszą inspirację dla mężczyzny. Wpierw ratować czyjeś życie. By na końcu oddać je za wolność i ojczyznę. Bohater. Ważny człowiek naszej historii. Nie tylko tej taternickiego światka.