Braciszku kochany…

Mało ludzi zwraca się do mnie w ten sposób. Właściwie, jak tak szczerze przemyślę sobie własną historię życia – od dzieciństwa, przez bycie nastolatkiem, aż po czasy dzisiejsze – wyjdzie mi, że chyba nie zwrócił się tak do mnie nikt. Może czegoś nie pamiętam… Nie zmienia to jednak w niczym faktu, że takie słowa nie padały w mojej obecności często. Nie słyszałem ich praktycznie nigdy. Jeśli już ktoś zwracał się do mnie w ten sposób, to zawsze była ona…
– Braciszku kochany… – zwróciła się kolejny raz, patrząc pogodnymi i naprawdę radosnymi oczami widocznymi zza okularów. Zawsze, gdy patrzyła, zawsze robiła to z niezwykłą delikatnością. – Wyjeżdżam. I chciałabym, abyś o tym wiedział jako jeden z pierwszych.

Pamiętam tamtą rozmowę. Pamiętam jej pokój w sercu. Choć decyzja nie była dla niej na pewno łatwa. Zresztą, mówiła o tym otwarcie. Boi się Afryki. Nigdy tam nie była. Nie zna jeszcze języka. Nie zna ludzi. Nie zna zwyczajów. Ale wie, że Bóg posyła ją właśnie tam. Między tych ludzi. Między te dzieci. Nie miała więc za wiele wątpliwości. Pomimo lęku. Pomimo strachu. Pomimo sporej niewiedzy. Pomimo tego wszystkiego. Zdecydowała się pojechać. I pojechała.

Zwykle, gdy mówimy o męstwie, przed oczami staje nam postać umięśnionego mężczyzny. Najlepiej przystojnego. Takiego z przenikliwym spojrzeniem. Z sympatyczną aparycją. W wersji katolickiej dodajemy zwykle jeszcze: pokorny, wierny i oddany swemu powołaniu. Do tego uczciwy i skłonny do dalece idących poświęceń. Łącznie z oddaniem życia za drugiego. I w sumie to naprawdę brzmi pięknie. Osobiście nie widzę nic zdrożnego w tak pojmowanej apoteozie męstwa. Spersonifikowanego w tak właśnie postrzeganej postaci.

Beata jest już po trzydziestce. Ale nadal z twarzą nastolatki. Uśmiechniętej od ucha do ucha. Wiecznie życzliwa, wiecznie uważna na krzywdę drugiego, z zaraźliwym do bólu śmiechem. Taka już jest. Na ulicy nie wyróżnia się specjalnie od innych dziewcząt i kobiet. Najczęściej w spódnicy, z przepaską pod szyją, torbą na ramieniu. Czasem plecakiem. Podąża. Zwykle gdzieś, gdzie ma misję.

Jest siostrą zakonną. Tyle że bezhabitową. Zatem, gdyby nie to światło bijące z jej twarzy, prawdopodobnie byśmy jej nie zdekonspirowali. Ale jednak… Tej radości świecącej z jej pełnych pasji oczu nie da się inaczej wytłumaczyć. Czasem mam wrażenie, że Beata już stąpając tutaj po ziemi, chodzi jakby po sferze niebieskiej. Jest tak zanurzona, tak wtopiona w niebiańską radość, że nie sposób tego opisywać słowami.

– Kochany braciszku – właśnie tak zaczynała zwykle nasze rozmowy. Nie było ich przed jej wyjazdem za wiele. Ale jeśli były, stanowiły dla mnie prawdziwą ucztę dla ducha. Rozmówca Beaty miał nieodparte wrażenie, że dotyka czegoś więcej niż zwykłej przyjacielskiej relacji. Że to coś, co nie pochodzi stąd.
– Co? Ale, ale?... Gdzie tym razem? – przyznam, że na wieść o wyjeździe Beaty mocno się zdziwiłem. Ostatnio co chwila zmieniali jej miejsce posługi. A to Trójmiasto, a to Podhale, a to znowu Mazowsze. Służyła tam, gdzie ją posłano.
– Kochany braciszku, tym razem pojadę gdzieś dalej… – odpowiedziała. – No i pewnie na dłużej niż to miało miejsce do tej pory…
– Możesz jaśniej?
– Wyjeżdżam na misję. Pomagać moim kochanym siostrom. Do Republiki Środkowoafrykańskiej.

Nie trzeba być znawcą geopolityki, aby nie usłyszeć kolejnych depesz agencji prasowych o coraz to brutalniejszych atakach na chrześcijan w tym ogarniętym wojną domową państwie. Wierni są ostrzeliwani w kościołach, wyrzucani z domów, następuje czystka etniczna. ONZ-owska agencja ds. uchodźców opisała tamtejszą sytuację jako „katastrofę humanitarną na niewyobrażalną skalę”. 
– To nie jest chyba najlepsze miejsce dla niewinnej, kruchej i niewieściej istoty? – próbowałem przekonać przyjaciółkę. Namówić do zmiany decyzji.
– Ale kochany braciszku. To Bóg mnie tam posyła. Byłam tam przez kilka miesięcy na próbie. Aby rozeznać. Dziś już wiem. Serce mi się wyrywa do tych dzieci tam. To będzie teraz mój dom.
    
Twarz Beaty nie zmieniła się ani na jotę. Nadal była uśmiechnięta i pełna czystej radości. Dla mnie to wystarczyło. Jasny znak. Ona już wie. I nie ma co jej przekonywać. Momentalnie robi się również wstyd. Nie, nie dlatego, że przed chwilą próbowałem ją od tego pomysłu odciągnąć. Raczej dlatego, że właśnie zobaczyłem w kobiecie prawdziwie męską postawę, od której mnie dzieli prawdopodobnie jeszcze przynajmniej kilka lat świetlnych.