Byłam opętana - świadectwo, cz. 1.

Świadectwo Marii Magdaleny

Urodziłam się w rodzinie katolickiej, gdzie praktyki chrześcijańskie były bardziej tradycją, niż wyrazem głębokiej wiary. Sakramenty przyjmowaliśmy, bo tak musiało być, ale nie miało to wszystko przełożenia na życie codzienne. Ja byłam dzieckiem bardzo wrażliwym, ogromnie przywiązanym do mamy, ale jednocześnie bardzo zaradnym, potrafiłam poradzić sobie w wielu sytuacjach sama. Bardzo kochałam Pana Jezusa, coś mnie zawsze do Niego „ciągnęło”, chciałam być blisko. Nawet jako mała dziewczynka bardzo pragnęłam zostać siostrą zakonną, nie do końca wiedząc, co to za powołanie. Byłam jednak dzieckiem bardzo ufnym, chłonęłam wszystko to, co widziałam, co słyszałam. I tak to się chyba wszystko zaczęło, od mojego zbyt ufnego spojrzenia na otaczający świat. Ogromna niewiedza i nieświadomość, jakie zagrożenie on niesie, wprowadziły mnie w problemy z których bardzo trudno było wyjść. Nie będę tego wszystkiego opisywać chronologicznie, bo złożoność sytuacji jest ogromna, jednak chcę napisać w jakie zło weszłam nie do końca świadomie, oraz to, że złemu nie potrzeba wielkich deklaracji, ale pragnienie wyrażone sercem.

Jako mała dziewczynka bardzo lubiłam, pasjonowałam się horrorami, mogłam je oglądać całymi dniami. Do dziś pamiętam sceny z tych filmów, mimo, że oglądałam je około 15 lat temu, zniszczyły one bardzo moją psychikę. Zaczęły pojawiać się lęki, koszmary, bałam się wszystkiego, a jednocześnie rosła fascynacja czymś nowym, jakimś nowym horrorem, nową dawką emocji. Zły bardzo subtelnie wchodził w moje życie i realizował swój plan. Zaczęłam interesować się techniką voo doo, to było takie niesamowite, bardzo mnie pasjonowało, że można tak wpływać na życie innych ludzi, poprzez zwykłą lalkę. Też tak chciałam, bardzo pragnęłam doświadczyć, spróbować, czy to rzeczywiście działa. Ciągle pragnęłam czegoś nowego, tak jak dziecko, bo byłam przecież normalnym dzieckiem, tyle, że mnie zaczęły interesować rzeczy niezwykłe, czary, magia, które można powiedzieć, były moim pokarmem, kochałam to. Sama chciałam zostać czarownicą, móc robić te wszystkie rzeczy, jakie one robią. Tak bardzo fascynowało mnie wpływanie na innych ludzi, to było takie magiczne, takie niesamowite. Bardzo chciałam przewidywać przyszłość, móc czytać w myślach innych ludzi, gorąco tego pragnęłam, no i niestety dostałam taki „dar”, to było coś okropnego, wprowadzało ogromny zamęt i zamieszanie do mojego życia. Ciągłe nieporozumienia i kłótnie z ludźmi, z którymi żyłam, sprawiały, że zaczęliśmy się od siebie odsuwać. Często wiedziałam, co inni myślą, o czym rozmawiają. Doskonale wiedziałam, kiedy w danej sytuacji chodzi o mnie, ale ciągle był niedosyt, chciałam wiedzieć wszystko, więc próbowałam na siłę wyciągnąć z ludzi to, co myślą, pytałam więc, bo już część wiedziałam, rodziło to opór, niechęć i lęk przed moją osobą. Zły bardzo dyskretnie w tym wszystkim siedział, nie dał się poznać, a ja nie wiedziałam co się dzieje. Robiłam się coraz bardziej podejrzliwa, osądzałam innych, a ludzie odwracali się ode mnie, w rezultacie zostawałam sama, sprawiało mi to ogromny ból, chciałam żeby było inaczej, więc zaczęłam szukać jakiegoś rozwiązania.

Zajęłam się więc wróżbami, żeby odmienić swój los. Stawiać karty nauczyła mnie pewna osoba, wytłumaczyła co i jak trzeba robić, więc zaczęłam sama się tym zajmować, oczywiście potrzebna była konkretna technika i kod porozumiewania, ale do tego już doszłam z „pomocą” złego, on takie rozwiązania podaje jak na tacy, jeśli tylko ktoś chce. Dość szybko „porozumiałam się” z kartami, dostawałam odpowiedzi na pytania, które zadawałam. Dodatkowo fascynowałam się horoskopami, tym wszystkim dzięki czemu mogłabym poznać przyszłość. W takiej atmosferze dorastałam. Myślałam, że świat czarów i magii pomoże mi w życiu, niestety nie pomógł. Zamiast wyprowadzać mnie z tych trudnych sytuacji jakie przeżywałam, sprawiał, że mocniej w nie wchodziłam. Ale wtedy tego nie widziałam, nie łączyłam tych spraw, tego okropnego pecha ze światem czarów i magii. Poza tym myślałam, że w tym „magicznym” świecie, nic złego nie może mnie spotkać, wszystkich wokół tak, ale nie mnie.
Zafascynowała mnie też sekta Hare Kriszna, a szczególnie mantra. Kiedy pierwszy raz ją usłyszałam nie mogłam przestać powtarzać, czułam się jak zahipnotyzowana. Nigdy nie byłam w tym ruchu fizycznie, ale nie trzeba brać udziału w obrzędach, jakie oni odprawiają, czy w czarnych mszach, żeby do nich przynależeć. Piszę o tym, bo ja myślałam, że trzeba być w sekcie, żeby być satanistą, nic podobnego, „wystarczy” prosty akt woli, że chcę. Zło odpowie od razu. Naprawdę niesamowicie ważne są nasze pragnienia, bo to czego pragniemy sercem, to staje się naszym udziałem.

Kolejnym obiektem moich zainteresowań była joga, pomyślałam, że tak dla zabawy, niewinnie, spróbuję. W sumie nawet nie wiedziałam, że to coś złego. Niestety, nie ma w tych rzeczach wchodzenia tak trochę, dla zabawy, już niewielki akt woli wystarczył mi, abym się zaangażowała. Miałam też w domu figurkę Buddy, oraz inne amulety i talizmany, które miały przynieść mnie i mojej rodzinie szczęście. Stałam się bardzo zabobonna, doszło do tego, że nie wykonałam, ani jednego kroku, bez potwierdzenia, czy aby na pewno przyniesie mi to szczęście. Nawet niektóre rodzaje ubrań wyrzucałam, bo myślałam, że przynoszą one pecha, nie robiłam pewnych gestów, bo one też w moim odczuciu były pechowe, a inne znowu wykonywałam, bo przynosiły szczęście. Było to bardzo niebezpieczne, bo zaczęłam być marionetką, którą chodziła tak jak ktoś pociągnął za sznurek. Nie miałam swojego zdania, nie mogłam podjąć żadnej decyzji w wolności. Tak mocno się w tym zakręciłam, że do dziś mam problem, tylko Bogu dzięki, dziś mam świadomość tego, jaka jest prawda i mogę z tym walczyć. Grzech został mi przebaczony, ale jego konsekwencje niestety zostały. Bo czym innym jest grzech, czym innym konsekwencje grzechu. O tym niestety wtedy nie myślałam.

Sprawy zaczęły się komplikować, zranienia jakich doznawałam w życiu jeszcze bardziej mnie zamykały, szukałam szczęścia w różnych rzeczach, ale nigdy w modlitwie, nigdy u Pana Boga. Ten Jezus, którego kiedyś kochałam, nagle „zniknął”, tak wtedy myślałam, uważałam, że zostawił mnie samą. W końcu zapragnęłam umrzeć, nie miałam siły już dźwigać tego wszystkiego. Pragnęłam śmierci swojej i tych którzy mnie ranili, zaczęłam z serca nienawidzić, chciałam zemsty. Życie stało się dla mnie koszmarem, nie rozumiałam, po co życie, po co zostało ono stworzone, bolało mnie to, że muszę żyć, to była okropna udręka. Każdego dnia budziłam się z lękiem rozrywającym serce, to był okropny, niesamowity ból. Marzyłam o śmierci, o tym żeby się zabić i skończyć ten koszmar. Pojawiło się błędne koło, rosła we mnie nienawiść, która odbierała radość z życia, a to potęgowało jeszcze większą nienawiść i tak w kółko. Ulgę i pokój mogły przynieść mi sakramenty, jednak w mojej sytuacji niestety, nie było to takie łatwe. Nie dlatego, że Pan Bóg nie działał, ale dlatego, że nigdy nie dopuściłam Go do tego, aby był w moim życiu. Sakramenty nie miały dla mnie wielkiej wartości, spowiadałam się często i chodziłam do Komunii Świętej co niedzielę. Niby wszystko było dobrze, gdyby nie to, że te sakramenty były świętokradztwem, każda spowiedź to jeszcze większe obrażanie Boga, a po spowiedzi każda Komunia Święta. Nie wymieniałam grzechów, bo uważałam, że to i tak bez sensu, że to głupie, i co to Księdza obchodzi, że ja chce się zabić, czy to że czytam horoskopy, albo chodzę do wróżki, poza tym nie wolno było mi mówić. Żyłam w tym świętokradztwie przez około 12 lat. Za każdym razem, kiedy przyjmowałam Komunię Świętą, kiedy Pana Jezusa przyjmowałam do swojego serca, czyniłam to w sposób niegodny. Eucharystia powinna zbliżać do Boga, mnie od Niego oddalała, bo z każdą Komunią świętokradzką, coraz dalej odchodziłam. Nie było to do końca perfidne, czy z premedytacją, ale był to „owoc” braku modlitwy, braku zjednoczenia z Jezusem, On na pewno wskazał by mi rozwiązania, ale nie pozwalałam Mu na to, nie dopuszczałam Go do głosu. Wielkość Boga polega na tym, że mimo wszystko nie odpuścił, nie zrezygnował ze mnie. Na mocy Chrztu Świętego jestem Jego dzieckiem, a On troszczy się o swoje dzieci, nie ważne jak daleko odejdą. Zatroszczył się też o mnie, mimo że odchodziłam coraz dalej.

 

W telewizji pojawił się program „Ręce, które leczą” Zbyszka Nowaka, nie wiem dlaczego, nie pamiętam, ale razem z mamą uczestniczyłyśmy w tych seansach za pośrednictwem telewizji, miałam nawet swoją wodę naenergetyzowaną przez niego, czasami pojawiały się uczucia gorąca i dziwne promienie przechodziły przez moje ciało. Mocno wierzyłam, że to pomoże na dolegliwości jakie wtedy miałam, bo nie wiadomo dlaczego, ale zaczęły się u mnie pojawiać codziennie mocne bóle głowy. Chodziłam do lekarzy, ale nie bardzo było wiadomo co mi jest, w końcu padła diagnoza, że mam padaczkę, leczyłam się więc na nią około 4 lat, brałam leki, robiłam badania, niestety poprawy nie było. Miałam problemy, żeby wejść do Kościoła, żeby wytrwać do końca na Mszy Świętej, ponieważ robiło mi się słabo. Szukaliśmy innego medycznego wytłumaczenia, bo nie było efektów leczenia na padaczkę. W końcu trafiłam do psychologa, który stwierdził, że moje problemy nie mają podłoża psychicznego. Nie wiadomo było co mi jest, a głowa bolała nadal, w końcu trafiłam do pewnego uzdrowiciela, do dziś nie wiem kto to był, ale „leczył” on przez masaż, teraz wiem tylko, że wprowadził wielkie szkody do mojego ciała, ale nie tylko, bo zniszczył też ducha.
Pan Bóg zaczął się o mnie coraz mocniej upominać, zapragnęłam żyć blisko Niego, z Nim na zawsze. Chodziłam codziennie na Msze Święte, zaczęła się we mnie budzić jakaś tęsknota, czułam że coś się dzieje, chciałam coś zmienić, ale nie umiałam wyrazić, o co chodzi, spowiadałam się, niestety nadal świętokradzko. Problemy osobiste narastały, nie radziłam sobie, ciągle „obrywałam” za to, że chodzę na Msze Święte. Mimo wszystko nie ustawałam. W końcu poprosiłam o pomoc pewnego Księdza, chciałam się otworzyć, porozmawiać i coś w końcu zmienić. Próbowałam kilka razy, zaczęłam nawet coś mówić, niestety Ksiądz ten nie pomógł mi, wręcz przeciwnie, utwierdził mnie jeszcze w wielu negatywnych przekonaniach.

Był to trudny czas, ale jakoś sobie poradziłam, w końcu obudziło się we mnie dziwne pragnienie, aby oddać swoje życie Bogu, to niesamowite, bo w tej sytuacji jakiej byłam powołanie było ostatnią rzeczą o jakiej mogłabym pomyśleć. Wstąpiłam do zgromadzenia. Przez pierwszy rok byłam bardzo szczęśliwa, nawet bóle głowy ustały, niestety na jakiś czas. Potem wszystko wróciło, w końcu trafiłam do szpitala na dokładną diagnozę, okazało się, że żadnej padaczki nie mam i w sumie nie do końca wiadomo, co mi jest. Do tego czasu byłam jednak bardzo szczęśliwa, cieszyło mnie wszystko, modliłam się za moich najbliższych, aż pewnego dnia wiedząc jakie problemy i grzechy były w mojej rodzinie, zapragnęłam wziąć na siebie całe zło, wszystko to, co dotknęło moich najbliższych, całe nieszczęście. Był to ogromny błąd, bo nie wiedziałam jakie to będzie miało konsekwencje, może i było to szlachetny czyn, ale też pycha, myślałam, że sama udźwignę to wszystko. Niestety nie udźwignęłam, wręcz przeciwnie, załamałam się pod ciężarem. Potem wszystko zaczęło się psuć, śmierć bliskiej mi osoby sprawiła że wpadłam w okropny kryzys, nie umiałam się na to zgodzić, coraz większa nienawiść do osób odpowiedzialnych za to, co się stało. I ciągle powtarzające się pytanie: Boże, jak mogłeś? Dlaczego? Gdzie jesteś? Pojawił się bunt, nie mogłam się modlić, przeklinałam Boga, za to co się działo. Potem było już tylko trudniej, wspomnienia zaczęły coraz mocniej dawać o sobie znać i coraz większy smutek gościł w moim sercu.

Największą trudność sprawiał mi różaniec, wcześniej nie modliłam się tą modlitwą, a w Zgromadzeniu musiałam. Maryja była już wtedy dla mnie kimś złym, nie chciałam Jej służyć, nie chciałam, żeby była moją Panią. Za każdym razem, kiedy odmawiałam różaniec w moim życiu działo się coś złego, oskarżałam o to Maryję, była Ona dla mnie uosobieniem zła. Nienawidziłam Jej, przez te wszystkie lata myślałam, że przynosi mi pecha. Więc skoro przynosi mi pecha, to trzeba jak najdalej się od Niej trzymać, tak wtedy myślałam, dziś wiem, że zły bardzo nie lubi Maryi, i to jemu Ona przeszkadzała i jemu na pewno „przynosi” nieszczęście, bo go niszczy. Byłam bardzo zaślepiona.

Kiedy w 2011 roku po czterech latach odeszłam ze Zgromadzenia, nie mogłam się odnaleźć. Ostatnie dni i tygodnie pobytu tam, były bardzo trudne. Cały świat mi się zawalił. Każdy dzień był koszmarem. Wracały wspomnienia z przeszłości, wszystkie grzechy i świętokradztwa. Nie mogłam sobie z tym poradzić, zamykałam się coraz bardziej w sobie, z nikim nie rozmawiałam, nie miałam odniesienia do Pana Boga, nie wierzyłam w Boże Miłosierdzie, czas spędzony w kaplicy był poświęcony rozmyślaniu o swoich grzechach i ciągłym tkwieniu w nich. W ostatnich tygodniach pobytu w zgromadzeniu miałam coraz większą świadomość, że każdą Komunię Świętą przyjmuję świętokradzko, co sprawiało mi ogromny ból, wchodziłam w coraz większy smutek, nie miałam oparcia we wspólnocie, nikt nie wiedział, co się ze mną dzieje. Musiałam odejść, chociaż bardzo chciałam zostać, ale wtedy nie było to już możliwe. Byłam wtedy w nowicjacie, a nowicjat jest to czas szczególnej łaski, szczególnego działania Pana Boga. Nie miałam szans wtedy wytrwać do końca, bo już wtedy byłam mocno zainfekowana złym. Nienawiść rosła z dnia na dzień, kiedy byłam z siostrami w kaplicy czułam do nich ogromną nienawiść, do tego stopnia, że nie byłam w stanie nic zrobić, nie byłam w stanie się modlić. Radość innych, była dla mnie wielkim cierpieniem. Nie mogłam słuchać mówienia o Bogu, bo wtedy wściekłość rosła we mnie. To był na prawdę koszmar. Sytuacji takich było bardzo dużo, ale nie o to chodzi, by o wszystkich opowiedzieć.

Zaraz po odejściu wyjechałam do mojej siostry zagranicę, tam zaczęło dziać się ze mną coś dziwnego, czułam jakby wchodziło we mnie jakieś zło. Znowu „odezwała” się przeszłość, wróciły moje grzechy, oraz rany jakie zadali mi inni ludzie. Zaczęłam nienawidzić samą siebie. Zaczęły się poważne problemy z czystością. Miałam dużo czasu wolnego, więc próbowałam wszystkiego. Teraz widzę jak zły mną kierował. Wtedy po raz pierwszy trafiłam na strony pornograficzne, otwierałam jedną za drugą, i tak przez kilka godzin, to pociągnęło za sobą kolejny grzech – samogwałt. To jakie rzeczy wtedy robiłam, było okropne. Moja wyobraźnia zaczęła bardzo mocno działać, dziś kiedy o tym myślę, nie jestem w stanie zrozumieć, skąd miałam takie pomysły, dlaczego tak robiłam. Chciałam sponiewierać swoje ciało, chciałam sama się ukarać za to, co się działo w moim życiu.
W najbliższą niedzielę po tych wydarzeniach poszłam z siostrą na Mszę Świętą, miałam okropne wyrzuty sumienia za to, co zrobiłam, ale najbardziej bałam się, że będzie w końcu moment Komunii Świętej, ja nie mogę jej przyjąć, a muszę. Bo jako osoba „najpobożniejsza” w rodzinie, nie mogę nie iść do Komunii, tym bardziej, że kilka dni wcześniej odeszłam z klasztoru, więc jakby to wyglądało. Tak wtedy myślałam.
W konfesjonale siedział Ksiądz, chciałam, ale nie mogłam do niego podejść, nie potrafiłam wstać z ławki. Więc kiedy nadszedł moment Komunii Świętej, przyjęłam Ją. Któregoś dnia obudziło się we mnie ogromne pragnienie pójścia do kościoła, pragnienie modlitwy, więc wyszłam z domu, aby je zrealizować. Jednak w drodze do kościoła czułam się winna, że tam idę, że w ogóle takie pragnienie się pojawiło. Każdy krok był bardzo trudny, ciężki, czułam jakbym szła do przodu, a jednak cofała się. W końcu dotarłam, jednak tam stało się coś dziwnego, coś co wywołało we mnie lęk. Stanęłam przed drzwiami kościoła i... nic. Nie byłam w stanie zgiąć kolan, aby uklęknąć, nie miałam siły podnieść ręki, by zrobić znak krzyża, tak jakby coś mnie trzymało. Przestraszyłam się, bo nie wiedziałam, co się dzieje. Wróciłam więc do domu i zajęłam się tym, czym zajmowałam się przez wszystkie poprzednie dni – nieczystością.

W końcu kilka dni później wróciłam do Polski i tutaj wszystko działo się bardzo szybko. Musiałam zapisać się do szkoły, udało się też zorganizować staż, jednak nie zrealizowałam go, ponieważ wydarzyło się coś nieoczekiwanego i poszłam do pracy w sklepie mojego brata, dziwne były okoliczności dostania tej pracy, ale wtedy byłam bardzo zaślepiona, niewiele rozumiałam. W pracy wszystko było jeszcze gorsze, jeszcze straszniejsze. To, co się tam działo sprawiało, że czułam się jeszcze podlej. Ludzie, którzy przychodzili do mnie, sprawiali jeszcze większy ból, zadawali coraz większe rany. Znowu zaczęły wracać błędy z przeszłości, sumienie moje tego nie wytrzymywało, zamiast prosić Boga o pomoc, załamywałam się.
Próbowałam czasami czytać Pismo Święte. Mocny wpływ wywarły na mnie słowa Pana Jezusa, skierowane do faryzeuszy: „biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy, bo podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa”. Odczytałam je wtedy bardzo negatywnie, pomyślałam, że Pan Bóg już mnie przekreślił, że nie ma już dla mnie ratunku. Myślałam, że oczekuje ode mnie, żebym naprawdę pokazała jaka jestem w środku, jaka pusta i bezwartościowa, (tak cały czas o sobie myślałam), żebym przestała oszukiwać. Niestety z „pomocą” w analizie tych słów zły przyszedł bardzo szybko, poddał mi swoje rozwiązania, a ja go posłuchałam i zamiast poprosić Boga o pomoc, o wybaczenie wyciągnęłam rękę po to, co podpowiadał mi szatan.

 

Wtedy postanowiłam, że tak dalej być nie może. Chciałam, żeby ludzie w końcu przestali mnie traktować jak anioła, bo nim nie byłam. Miałam przed oczami wszystkie świństwa jakie robiłam, nie mogłam tego znieść, tej swojej podłości. Chciałam pokazać całemu światu, jak bardzo jestem podła. Myślałam, że Bóg tego ode mnie oczekuje, żebym stała się naprawdę zła. Dziś wiem, że chodziło o nawrócenie serca, o zwrócenie się do Niego o pomoc, o Miłosierdzie. Ja jednak tego nie zrobiłam, zbuntowałam się i zaczęłam wydobywanie z siebie całe zło. Swoje postępowanie tłumaczyłam miłością do Boga i bliźnich, tym, że nie chcę ludzi oszukiwać swoją dobrocią, chciałam być „uczciwa”. Perfidia złego polegała na kłamstwie, że to Bóg oczekuje ode mnie takiego zachowania. Dziś wiem, jaka jest prawda. Bóg nigdy nie każe człowiekowi stać się zły, nie każe mu robić zła. Zaczęłam to rozumieć, dopiero, kiedy zauważyłam, że w przekonaniu ludzi nic się nie zmieniło, a ja zniszczyłam siebie od środka. Z jednej strony chodziłam do spowiedzi, z drugiej wchodziłam w zło. W końcu nadszedł moment, kiedy nie wytrzymałam, w pracy zaczęło się dziać coraz gorzej, nie dawałam rady, załamałam się, zaczęłam na nowo zajmować się wróżbami, układać karty, czytałam horoskopy, zajmowałam się numerologią, aż w końcu zawarłam pierwszy pakt ze złym.
Wprawdzie ten cyrograf zawierałam w myślach, a nie na papierze i nie pieczętowałam go własną krwią, ale potwierdzałam swą wolą, że tego właśnie chcę. Jednak to złemu w zupełności wystarczyło. Poprosiłam go, aby mi pomógł, bo nikt inny nie był w stanie mi pomóc. Nie był to niestety jednorazowy pakt, zrobiłam to wiele razy, w tym czasie zwracałam się do złego codziennie przez kilka dni, czy nawet tygodni. Pomyślałam wtedy, że zrobię to, co najgorsze, zejdę na samo dno i dopiero wtedy się nawrócę. Był to ogromny błąd z mojej strony. Ale zły tak mnie oszukiwał, tak subtelnie, że byłam w stanie mu w to uwierzyć. I zaczęła się realizacja tego, co obiecałam, nie było to gwałtownie, ale powoli, dyskretnie, przebiegle, jak tylko on to potrafi robić.

Zaczęło dziać się jakoś dziwnie, miało być dobrze, a czułam się coraz gorzej. Po „modlitwie” do złego były chwile radości, ale potem przychodziły jeszcze gorsze, pojawiał się lęk, smutek, tęsknota. O cały ten stan obwiniałam Pana Boga, ciągle słuchałam od innych, jaki On jest dobry i kochany, ale nie byłam w stanie w to uwierzyć, to było dla mnie nie do zrozumienia, złościłam się bardzo, bo wiedziałam, że mnie Bóg nie kocha, nie troszczy się. Ja Go przecież tyle proszę o pomoc, a On w ogóle nie reaguje. Pojawił się bunt, żal, pretensje i pytanie „jak mogłeś? jakim jesteś Bogiem?”. Zaczęły się bluźnierstwa, przekleństwa na Boga, nienawiść, bunt. Wtedy pojawiło się też ogromne pragnienie wejścia w zło, całą siłą, całym sercem angażowałam się w to, aby niszczyć. Nienawidziłam Boga. Zaczęłam obwiniać cały świat za to, w jakim jestem stanie, wszyscy byli winni w moich oczach, natomiast swoich błędów nie widziałam. Wydawało mi się, że inni ludzie są odpowiedzialni za to, co się dzieje w moim życiu, swojego zła nie widziałam. (c.d.n.)

Świadectwo otrzymaliśmy od ks. Piotra Markielowskiego, egzorcysty z Kielc. Zapraszamy na Jego stronę http://www.petrus.kielce.opoka.org.pl/

Fot.sxc.hu