Chcę dobrze, a wychodzi źle
To słowo wraca do mnie regularnie. Jest jak wyrzut sumienia. Przypomina, jak marnym jestem człowiekiem, jak bardzo moja natura skażona jest grzechem pierworodnym i jak bardzo zło, często nieuświadomione, potrafi zdominować moje postępowanie.
Ostatnio w jakiejś dyskusji dzieci mi zarzuciły, że czytam mnóstwo mądrych książek, chętnie dzielę się z domownikami tym, co przeczytałam, zakreślam fragmenty, najważniejsze przepisuję do notesu, obiecuję, że wezmę sobie te wszystkie mądrości do serca i będę zmieniać się na lepsze. W praktyce natomiast często nie potrafię zastosować tego, czego się dowiedziałam. I słusznie, że mi to dzieci wytknęły. Nie powiem, żebym była z tego powodu szczególnie zadowolona, ale czasem dobrze usłyszeć prawdę o sobie, nawet jeśli ta prawda będzie bolesna. A ten ich zarzut, nie powiem, mnie zabolał. Od razu włączyły się też we mnie rozmaite mechanizmy obronne: „Ale zaraz, zaraz, przecież próbuję, robię wszystko dla waszego dobra, daleka jestem od tego, żeby kogoś skrzywdzić”. Bez względu na to, do jakich usprawiedliwień bym się odwołała, muszę przyznać, że miały rację. I dobrze, że to zakomunikowały.
Wchodząc w rodzicielstwo, wnosimy w nie swój bagaż. Kiedy byłam dzieckiem, drażniły mnie pewne zachowania rodziców i obiecywałam sobie, że ja na pewno tak się zachowywać nie będę. I co? Popełniam te same błędy. Pewne zachowania, odzywki mam tak bardzo mocno wdrukowane w umysł, że nie potrafię od nich uciec. Czytam, szukam rozwiązań, teoretycznie nawet wiem, co jest nie tak, a i tak, kiedy przychodzi czas konfrontacji z rzeczywistością, popełniam te same błędy. I o to moi bliscy mają do mnie pretensję. Czytam, czytam i nic z tego nie wynika. I choć tłumaczę im, że ja przecież chcę ich dobra, że to wszystko po to, by i oni coś zrozumieli, nic to nie daje, bo oni tego tak nie odbierają jak ja.
Czasem powiem coś niby żartem, który – jak się okazuje, śmieszy tylko mnie – a ten żart kogoś bardzo dotknie. Czasem powiem jakieś zdanie oceniające, zupełnie niepotrzebnie, w swoim mniemaniu uważam, że postąpiłam słusznie, ale mój rozmówca już poczuł się dotknięty. Podobnych przykładów mogłabym przytaczać mnóstwo. Chcę dobrze, a nie wychodzi albo wychodzi zupełnie na opak. Chcę dobrze dla najbliższych, a ponoszę klęskę. Sięgam więc po kolejną mądrą książkę, żeby znaleźć jakiś sposób na wyeliminowanie błędów. I znów to samo… Czasem sama na siebie jestem zła, bo ileż można?
Za każdym razem, kiedy znajdę się w podobnej sytuacji, przypominają mi się słowa z Listu do Rzymian, jakże trafnie charakteryzujące moją postawę: „Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę”. Autor Listu do Rzymian dodał jeszcze kolejne zdanie: „Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka”. A Święty Augustyn tłumaczył, że chodzi o grzech pierworodny, który sprawił, że nasza natura uległa zmianie, stała się zepsuta i grzeszna. I dlatego człowiek działa tak, a nie inaczej.
Pozostawmy jednak na boku rozważania teologiczne, bo nie o nie tutaj chodzi. Ilekroć czytam te przywołane wyżej słowa, są one dla mnie niczym wyrzut sumienia. Przecież ja nie działam z premedytacją, moim celem nie jest skrzywdzenie kogoś, urażenie, sprawienie, żeby poczuł się źle. Bynajmniej. Chcę postępować dobrze, robię wszystko, żeby tak było, a i tak zawsze gdzieś to zło weźmie górę albo skryje się pod postacią dobra, zafałszuje je, a mnie omami.
Zdaję sobie sprawę, że nie ja jedyna mam ten problem, że to po prostu nasza ułomna ludzka natura działa w ten sposób. Można oczywiście zrzucić wszystko na jej karb. Można też wziąć sobie do serca konstruktywną krytykę najbliższych i czasem ugryźć się w język niż znów powiedzieć o dwa niepotrzebne słowa za dużo.