Chcę uciec z domu
Moim koleżankom i przyjaciółkom.
Może tak: napiszę, że nie dam rady. Za słabe. Mąż słyszy to co drugi dzień. Może zmienię czas i napiszę: nie dałam rady. Brzmi lepiej. Mniej jak groźba, a bardziej jak coś, co przestaje być zrzędzeniem, a staje się faktem. Mogę też całkiem zwyczajnie i znowu w czasie przeszłym, a nie przyszłym: „zwariowałam”, bo „zwariuję” zawsze jest traktowane z lekkim przymrużeniem oka, histerycznie. „Zwariowałam” brzmi dobrze, lekko dramatycznie, ale dobrze.
Umówmy się jednak, jemu to nie wystarczy: „Zwariowałam. Nie dałam rady”. To za mało. Wypadałoby od początku, ale gdzie jest ten początek? Narzeczeństwo? Ślub? Nie, nie, trochę później. Narodziny pierwszego dziecka? Hm. Tak, wtedy mogły pojawić się już pierwsze symptomy - niezauważane, ignorowane. Kilka obrazków z tamtych czasów. Faktycznie, wydają się lekko niepokojące.
Taki spacer do Biedronki. Gość w wózku ma kilka miesięcy. Mniej niż 6. Drze się niemiłosiernie. Połowa drogi za nami. Ławki po drodze brak. Mogę go wyciągnąć z wózka i na chwilę się uspokoi, ale nie mam szans go nigdzie nakarmić, chyba, że na krawężniku usiądę. Zawracać? Iść dalej? Stanąć? Myślę ironicznie, co świadczy jeszcze o tym, że żyję: chwilo trwaj! Wracam do domu. Na dziś wystarczy spaceru. Jeść też nie muszę.
Gość przy stole ma może 3 lata. Może ciut więcej. Je z pamiątkowego talerza po babci Broni. To jedyne talerze w domu. On je jak zawsze. „No jedz, no nie samą wodę, weź trochę tej zupy na łyżkę, czy ty wies, co znaczy łyżka”. I tak je, i je, i je, aż w końcu talerz z niezjedzoną zupą ląduje w zlewie. Ląduje trochę mocniej, niż wylądować powinien. Jest w czterech kawałkach. Szkoda. Naprawdę przykro.
Mała dziewczynka. Środek świata mamy i taty. Ma też 3 lata. W pierwszych dniach przedszkola gubi kwiatek. Nie żaden papierowy, wielki, wyklejany, namalowany. Kwiatek przyczepiony do kapcia. Może 2 może 3 cm. Pół przedszkola szuka tego kwiatka. I nic. Ale ta dziewczynka, choć nad wyraz mądra, nie bardzo rozumie słowo: nic.
To tylko takie małe obrazki. Są większe. Mam troje dzieci, może czworo. Mąż na drugiej zmianie lub na zebraniu po godzinach. Wszyscy w domu mają rotawirusa, albo o – mają ospę, równiutko, po kolei, mogą też mieć anginę lub zapalenie spojówek.
Bywa tak, że uda mi się wyjść. Siedzę w eleganckiej restauracji. Dziewczyny dopingują: zamawiaj pierwsza. Połykam naleśnika ze szpinakiem i cały czas zerkam na telefon. Nie dzwoni, nie dzwoni. Dzwoni! Już? Ok., wracam. I tu nie ma znaczenia, czy ten, kto został w domu ma pół roku, rok, dwa, bo karmienie, bo gorączka, bo tylko mama mi poczyta!
Albo, o! Jedziemy na wycieczkę. Jest pięknie. Woda. Las. Jesteśmy z przyjaciółmi. Też mają dzieci... Będziemy bryczką konną zwiedzać krajobraz. Wspaniały pomysł. Wcześniej trzeba zjeść. Jemy, my dorośli i pięcioro dzieci. „Nie będę jadł sosu! Nie lubię surówki! Chcę pić! To są moje frytki, tylko moje”! Sprawa z frytkami jest decydująca, przesądza o wszystkim. Mały człowiek ląduje pod stołem. I mimo szybko, szybko, siku, kurtki – bryczka odjeżdża.
Drogi mężu, siedzę więc teraz w łazience i chcę uciec z domu. Wydaje mi się, że nie zniosę kolejnej godziny, po minionych 10, z dziećmi sam na sam, kolejnego twojego nocnego dyżuru i spotkania biznesowego, na które zabrakło czasu w ciągu tych 10. Z tej łazienki słyszę, jak mali chłopcy, bądź małe dziewczynki, kłócą się o instrukcję obsługi do jajka niespodzianki i też już wiem, że ów spór jest ponad moje siły. Nie dam rady nikogo już rozwieźć na angielski, piłkę nożną, rysunki i balet. Nawet, jak zaproponujesz mi, że między jednym rozwiezieniem a drugim, będę miała swój czas wolny. Nie zrobię już im inhalacji, no nie zrobię, bo inhalowanie czwórki dzieci 3 razy dziennie, oznacza, że między zmienianiem masek, jest czas na śniadanie, obiad i kolację, tyle.
Uciec z domu to nie takie proste. Co zrobić z dziećmi? Podrzucić do teściowej? Poprosić o opiekę i powiedzieć, że co? Trzeba będzie kłamać. Poprosić nianię? To samo. Uciec z dziećmi? Bez sensu. Dokąd uciec?, w którym kierunku? Do przyjaciółki z liceum? Też ma już męża i troje dzieci. Wynająć pokój w hotelu? To nie brzmi dobrze. No w ogóle: niedobrze. Oskarżą mnie o to, że nie kocham tej dwójki, trójki, czwórki, nawet jak mam ósemkę, to powiedzą, że też nie kocham. Dodadzą, że czego chcę: mam dzieci? Mam. Zdrowe? Zdrowe. Rosną? Chodzą? (Na marginesie. Argument, że „zdrowe”, matkom zabiera wszystko. Nie mają prawa do narzekań, pretensji, do gorszego dnia, bo „zdrowe”, ale to temat na inny artykuł).
Nie ma znaczenia, czy mam dom 300 m2, czy kawalerkę 40 m2, czy mieszkam w mieście, czy na wsi. Są takie chwile, że chcę uciec z domu. Pozwól mi na to. Pozwól mi pożyczyć sukienkę od koleżanki, poszukać lakieru do paznokci, którego nie używałam od roku, pozwól mi spotkać się ze znajomymi, głupio pośmiać się ze spraw nieważnych. Pozwól mi uciec, żebym nadal chciała zostać. Bo, że kocham, to oczywiste, ale że mogę zwariować, to podlega jakimś rozważaniom.