Ciężki przypadek mamozy

Po raz drugi przeżywam w swoim macierzyństwie zjawisko, które kiedyś moja koleżanka określiła mamozą. To nic innego, jak ciągłe chodzenie, mycie się, załatwianie potrzeb fizjologicznych, gotowanie, sprzątanie, zabawa czy spanie w towarzystwie swojego małego cienia – czasem nawet 24 godziny na dobę. A przy tym pojawia się zdziwienie, kiedy jesteś już nieco zmęczona czy poirytowania. 

A temu wszystkiemu towarzyszy pewna presja, którą sama na siebie nakładam, że już tak nie będzie, że to już koniec, że córka jest już w miarę duża. I jak się można domyślić, efekty są odwrotne. Poza tym da się nieraz usłyszeć komentarz, że nie można pozwolić sobie wejść na głowę, przy jednoczesnym stwierdzeniu, żebym cieszyła się tymi chwilami, bo zaraz będę za nimi tęsknić. Owszem, coś w tym pewnie jest. Jednak przy jednoczesnym zaspokajaniu i zauważeniu potrzeb naszych dzieci, co jest w rodzicielstwie chyba najistotniejsze, ciężko jednocześnie zaspokoić swoje potrzeby. Znaleźć w tym zabieganiu i uczepieniu się maminej spódnicy przestrzeń dla siebie czy ciszę. Nie chodzi też o to, by zupełnie się od tego oderwać, uciec, zaprzestać. Tak się nie da. Jednak kiedy spróbujemy odnaleźć sposób, którego celem nie będzie odrzucenie tego, co nas tak bardzo przytłacza, tylko skupienie się na dziecku i sobie, tak by znaleźć coś, co nas zaspokoi jednocześnie, może okazać się, że efektem ubocznym będzie zmniejszenie lęku separacyjnego dziecka. Stworzymy nową przestrzeń do wspólnego działania.

Dzisiaj już wiem, skąd u naszych dzieci takie przywiązanie i strach w tym wieku. Pamiętam, że mój syn, zbliżając się do swoich drugich urodzin, kiedy zaczął wykonywać już samodzielnie pewne rzeczy, okazało się, że beze mnie ani rusz. Wszystko musieliśmy robić razem, naprawdę wszystko. Nie miałam prywatności w żadnej nawet intymnej chwili. Na dworze rwał się do zabawy, jednak jego strach przed odejściem ode mnie choćby na metr był dla niego nie lada wyzwaniem. Co gorsza, w pewnych czynnościach nie mogli mnie zastąpić ani tata, ani babcia czy ciocia. Co szczególnie wywoływało we mnie złość i rezygnację. Dziś jest niestety podobnie. Z jednym wyjątkiem. Trochę łatwiej mi to zjawisko ciężkiej mamozy zrozumieć.

To właśnie w tym wieku, do mniej więcej trzeciego roku życia, mama jest dla dzieci ostoją swego rodzaju stałości, pewności i bezpieczeństwa. I pomimo nabywania przez dziecko nowych umiejętności i uzmysłowienia sobie, że nie tworzy już jednego bytu razem z mamą, dziecko odczuwa ogromny lęk, gdy ona znika mu z pola widzenia. To pierwsza osoba, którą dziecko poznało, zna jej zapach, czuły gest. W niej upatruje zaspokojenia swoich podstawowych potrzeb, jak potrzeby kontaktu, wsparcia, uznania, współzależności. A to wszystko jest tak istotne, gdyż pierwsze trzy lata dziecka to szybki i ciągły rozwój. Dziecko utrwala swoje przywiązanie właśnie do matki, chociażby przez karmienie piersią. I trudno dziecku odmówić tego, że tak bardzo pragnie przy nas być, czuć się dobrze, bezpiecznie, być zaopiekowane. Faktycznie po trzecim roku życia samo wykazuje chęci do nabywania umiejętności społecznych i powoli zaczyna się proces socjalizacji. Nadal będziemy dla swoich dzieci bardzo ważne.

Najtrudniejsze w tym wszystkim było dla mnie to, że w pewnym momencie, wtedy i teraz, tracę swoją autonomię i możliwość decydowania o tym, co chcę czy potrzebuję w danej chwili zrobić. Wszystko muszę podporządkować małemu człowiekowi, bo inaczej będzie płacz, lament. To nie jest tak, że każdy krzycz czy płacz jest wynagradzany tym, czego dziecko akurat chce. Chodzi tu właśnie o potrzebę bycia razem. Kiedy idę do łazienki i chwilowo zostawiam córkę na dywanie z zabawkami, już się mocno denerwuje. Nawet kiedy zaabsorbowana jest bajką, to i tak w pewnym momencie stwierdzi, że nie chce jej oglądać sama. A ja liczyłam, że zdążę zrobić obiad. A najtrudniejsze jest jednak to, że beze mnie u boku nie zaśnie. Czasami naprawdę muszę trzymać ją za rękę i kiedy wydaje się już chrapać i mogę powoli się ewakuować, to wyciągnięcie mojej ręki z jej dłoni niestety zupełnie ją rozbudza. A wówczas moje emocje sięgają zenitu. I tak w kratkę, raz zaśnie bez problemu, raz leżę z nią nawet ponad godzinę. I naprawdę bardzo bym chciała, by w końcu tata mógł utulić ją do snu.

W pewnym momencie z pomocą przyszła mi rada bliskościowego trenera, który zalecał, by zawsze przy pojawiającym się lęku separacyjnym uprzedzać dziecko, co będziemy robić, co po danej czynności ma nastąpić. I faktycznie przy synu zadziałało. Wychodząc do innego pomieszczenia, mówiłam, że muszę zrobić to i tamto, że zaraz wrócę, a jak wracałam, to się niejako meldowałam. Na dworze, kiedy już próbował sam się bawić i raz na jakiś czas zerkał w moją stronę, machałam mu i mówiłam, że go widzę. Takie komunikaty bardzo go oswajały, z tym że nie zawsze mogłam z nim być tu i teraz. A poza tym mógł uczyć się, że relacje nasze są przewidywalne, że wiedział, co nastąpi po takich słowach, działaniach. Pomimo tego, że nie dało się też wszystkiego przewidzieć, ale moje zachowanie czy reakcje były w miarę stałe. 

Dzisiaj łatwiejsze stały się moje wyjścia, takie tylko dla mnie. Kiedy mogę zrobić coś dla siebie, poświęcić się swoim pasjom. A to dlatego, że kiedy widzimy, że córka i syn dają nam choć na chwilę trochę przestrzeni, to ją wykorzystujemy. Dla mnie ważne jest to, że mąż włącza się we wszystkie nasze czynności bądź stara się mnie zastępować, o ile się da. Im częściej coś razem robimy – całą czwórką, tym szybciej dzieci przyzwyczają się, że czasem mnie bądź męża może nie być. Jednak i w takich chwilach zdarzają się tęsknoty i wycieczki pod drzwi. 

Co najważniejsze cieszę się, że ten niezbyt komfortowy czas kiedyś minie. Że córka powoli będzie się oswajać z nowymi umiejętnościami, samodzielnością. Będzie częściej próbować. Bo jak się okazuje, to nie kwestia temperamentu, tylko rozwoju. Mój syn, choć ostrożny i zdystansowany, przeszedł ten etap książkowo. Owszem, lęk separacyjny ustąpił miejsca lękowi przed ciemnością, tworami jego wyobraźni. Ale kiedy czuje się niepewnie, już mnie nie osacza, nie chodzi za mną bez końca. Dziś możemy bawić się czy nawet zająć się czymś zupełnie odrębnym, będąc razem, ale obok siebie. Mam nadzieję, że i córka dojdzie do takiego momentu i będziemy mogły cieszyć się spędzanym ze sobą czasem, bez poczucia zależności.