Co ma piernik do wiatraka?

Co ma piernik do wiatraka? A co wspólnego gotowanie z wychowaniem? Wbrew pozorom można znaleźć całkiem sporo analogii między tymi, zdawałoby się, tak odległymi dziedzinami naszego życia. 

Żeby dojść do perfekcji w gotowaniu, trzeba się natrudzić, i to niemało. Nikt z nas przecież nie rodzi się z chochlą do zupy w ręku. Czasem trzeba naprawdę wielu lat, żeby nabrać pewności w tej materii. Po drodze nie raz przydarzą nam się rozmaite wypadki. Coś wykipi, coś się przypali, w czymś zrobi się zakalec. Coś, co zawsze nam wychodziło, z jakiegoś powodu akurat tym razem nie wyjdzie. Dlaczego? Powodów może być mnóstwo. Więcej, tę samą potrawę, nawet z tego samego przepisu, każdy z nas ugotuje ciut inaczej i w efekcie ta potrawa inaczej będzie smakować. Weźmy choćby tak banalny przykład jak zupa pomidorowa. Czy zdarzyło wam się zjeść dwie takie same? Mnie nigdy. W każdym miejscu pomidorówka smakuje inaczej, a kiedy zapytamy jej autorkę lub autora, dlaczego jej czy jego zupa jest taka, a nie inna, z rozbrajającą szczerością odpowie, że nie wie. I to będzie prawda.

Podobnie rzecz ma się z naleśnikami. Niby przepis podstawowy jest banalny, a i tak każdemu wychodzą one inaczej. Czasem cieniutkie, czasem grube, bardziej przypalone lub mniej. A najgorzej zawsze jest z tym pierwszym. A to się przypali, a to rozleci przy przekręcaniu na drugą stronę, a to tak mocno przywrze do spodu patelni, że trzeba się solidnie namęczyć, żeby go przełożyć na talerz. Wiem, połowa sukcesu to dobra patelnia, do której potrawy nie przywierają, no ale nie zawsze taka jest pod ręką. Nie znaczy to oczywiście, że ten pierwszy naleśnik w całości jest spisany na straty. Bynajmniej. Nawet w kawałkach smakuje wybornie i czasem (choć pilnuję się, by tego nie robić) i ja te nieudane naleśniki podjadam.

A co to wszystko ma wspólnego z wychowaniem? Ostatnio gdzieś w mediach społecznościowych mignęło mi hasło, że z pierwszym dzieckiem jest jak z pierwszym naleśnikiem… Dalej cytować już nie będę, bo całkowicie nie zgadzam się z autorem tej sentencji. Jako że to taka typowa mądrość internetowa, nie wzięłam jej sobie szczególnie do serca. Ale kiedy takim odkryciem podzieliło się ze mną moje dziecko, to uznałam, że może jednak coś jest na rzeczy.

Kiedy dziś myślę o tym, jakie emocje towarzyszyły mi w te sierpniowe dni dwadzieścia lat temu, kiedy na świat przyszło moje pierwsze dziecko, na prowadzenie wysuwa się lęk. Lęk o to, czy jako mama sobie poradzę. Lęk o to, czy nie zrobię krzywdy mojemu dziecku. Lęk o to, czy właściwie zinterpretuję jego potrzeby. Lęk o jego zdrowie i rozwój. To tylko przykłady, bo tych lęków było naprawdę sporo. I choć, wydawało mi się, teoretycznie do roli rodzica byłam przygotowana, bo przecież skończyłam szkołę rodzenia, naczytałam się mądrych książek, a wokół miałam kobiety gotowe dzielić się ze mną swoim doświadczeniem macierzyństwa, to kiedy stanęłam oko w oko z noworodkiem, ogarnęło mnie przerażenie. I pewnie z tego lęku, braku pewności i doświadczenia pojawiały się w moim rodzicielstwie błędy. Zresztą, czy da się ich uniknąć? Czy nie jesteśmy na nie skazani? Możemy próbować je minimalizować, ale one i tak się pojawią, bo nie jesteśmy perfekcyjnymi rodzicami, tylko takimi wystarczającymi, którzy robią wszystko, by dzieci czuły się szczęśliwe i kochane. I dobrze, bo ciągłe spinanie się, by sprostać jakimś nierealnym wymaganiom, nie wyszłoby pewnie nikomu na dobre. 

Żeby w sztuce kulinarnej nabrać pewności, potrzeba czasu i wprawy. Podobnie jest z wychowaniem. Z każdym kolejnym dzieckiem – przynajmniej mnie – było już dużo, dużo łatwiej. Te lęki, które przy pierwszym wydawały się nie do opanowania i nie do przeskoczenia, przy kolejnych już nie były takie straszne, a wiele z nich zostało zwyczajnie oswojonych albo – ku mojej radości – całkowicie wyeliminowanych. To oczywiście nie znaczy, że w ich miejsce nie pojawiały się nowe. Każde dziecko jest bowiem indywidualnością, więc zawsze czymś nas zaskakiwało i, zresztą, cały czas zaskakuje. Na szczęście przez te wszystkie lata rodzicielstwa nabrałam nie tylko doświadczenia, pewności, ale przede wszystkim dystansu. I to on w połączeniu z poczuciem humoru nie raz wybawiał mnie z niejednej rodzicielskiej opresji.