Codzienność miłosierdzia

Pierwsza niedziela po Niedzieli Zmartwychwstania to od niemal ćwierćwiecza Niedziela Bożego Miłosierdzia. W taki dzień jak ten próbuję sobie przypomnieć przykłady miłosierdzia w swoim życiu. Takie zwykłe, wyciągnięte z codzienności, ciche. I nie ma co ukrywać: nie ma tego u mnie za wiele. Byłem jednak swego czasu świadkiem historii, gdzie o takowym miłosierdziu naocznie się przekonałem. I wcale nie chodziło o jakiś wielki grzech czy przewinienie, które ktoś komuś przebaczył. Nie, nie… Raczej właśnie o zwykłą codzienną historię. Taką, jakich wokół nas dziś pełno. Niemal codziennie.

Byliśmy akurat w Rzymie. Październik, piękna słoneczna pogoda. W dodatku ten dzień miał być jednym z najpiękniejszych na naszej pielgrzymce. Bo jechaliśmy w góry. Do klasztoru Mentorelli położonego w Górach Prenestyńskich. Z Wiecznego Miasta to zaledwie ok. 60 kilometrów. Nic nie zapowiadało, że to może być ciężki dzień. Powinno pójść gładko. Tym bardziej że firma przewozowa, u której zamówiliśmy autobus, miała się wszystkim zająć.

Pielgrzymi od rana byli dość podekscytowani. W końcu mieliśmy jechać do jednego z ulubionych sanktuariów Jana Pawła II. Bywał tam jako kardynał, bywał jako papież. To tam modlił się tuż przed pamiętnym konklawe w 1978 roku. I tam też pojechał w swoją pierwszą nieoficjalną papieską pielgrzymkę. To miejsce z daleka pachniało wyjątkowością. Choćby dlatego tak bardzo chciałem zabrać tam grupę.

Bus podstawiono pod nasz dom punktualnie. Pani kierowca posiliła się tylko kawą i stwierdziła, że jest gotowa i możemy jechać. Z Rzymu do Mentorelli jest jakieś półtorej godziny jazdy. Jazdy po sielankowych włoskich miasteczkach. Ruszyliśmy zatem. Część, jak to zwykle podczas przejazdów, od razu ucięła sobie drzemkę. Ktoś założył słuchawki. Mnie też zresztą powieki robiły się coraz cięższe…
– Stefan… – zaczepił mnie w pewnej chwili siedzący za mną ksiądz Jarek – Czy nie masz wrażenia, że nasza pani kierowca jakby się zgubiła? Tak patrzę na swoją mapę w telefonie i wygląda mi na to, że ona jeździ w kółko.

Rzeczywiście. Ksiądz miał rację. Nie trzeba było Sherlocka Holmesa, aby zorientować się po twarzy naszej pani, że coś jest nie tak. Pani co chwila to nerwowo stękała, to znów jęczała z przejęcia. Szepcząc sobie pod nosem jakieś słowa. Od razu było widać, że coś jest nie tak.
– Wiesz, jak jechać? – zapytałem bezpośrednio.
– GPS pokazywał mi trasę, ale teraz jakby zgubił sygnał. Nie wiem, gdzie jestem… – wyszlochała szczerze.

Atmosfera robiła się coraz bardziej napięta. Dzień chylił się ku końcówce. W klasztorze czekali na nas z umówioną wcześniej mszą świętą. Było już jasne, że nie zdążymy. Pytanie tylko, ile się spóźnimy. Co gorsza naszej pani kierowcy coraz większe problemy sprawiały ostre zakręty i wąskie przejazdy w górskich wioskach.
– Tędy busem nie przejedziesz. Tylko osobówką. Trasa na Mentorelli jest z drugiej strony góry – poinstruował ją w końcu jeden z mijanych pasterzy. – Stąd to jakieś półtorej godziny jazdy jeszcze.

Ta informacja była dla nas niczym wyrok. Sensu dalszej jazdy do sanktuarium już nie było. Spóźnilibyśmy się przynajmniej trzy godziny. A w Rzymie i tak powoli stygła nam zamówiona kolacja. Trzeba było zawracać. Tym razem bez wizyty w Górach Prenestyńskich. Szkoda.

– Zamierzasz jej zapłacić za tę usługę? – zapytał mnie Adam, jeden z pielgrzymów. Chodziło oczywiście o naszą panią kierowcę.
– Sam jeszcze nie wiem. Z jednej strony żal mi kobiety. Widać, jak bardzo się denerwuje. A z drugiej, nie wywiązała się z umowy…
– A mogę z nią porozmawiać? – wtrącił się w nasze dywagacje Marek.
– Tak – odparłem z ulgą w głosie. Nie będę ukrywał, że cała ta sytuacja zdążyła mnie już dość mocno zmęczyć. Jako odpowiedzialny za pielgrzymkę czułem się współodpowiedzialny za całą tę sytuację. Ogień pytań pielgrzymów, sugestii niezorientowanych w temacie ludzi. Miałem już dość. Propozycja Marka podziałała na mnie jak kojący balsam. Mogłem na chwilę odpocząć.
– Jak masz na imię? – rozpoczął łagodnie Marek.
– Laura – odpowiedziała dziewczyna dalej szukająca wzrokiem wytęsknionego drogowskazu dającego jej nadzieję, że może nie wszystko jeszcze stracone.
– Laura… Nie przejmuj się. Jesteśmy z ciebie naprawdę zadowoleni. Przyjedziemy tu jeszcze kiedyś.

Marek nie znał włoskiego. Łączył słówka polskie i angielskie. Mówił jednak na tyle wolno i łagodnie, że byłem przekonany, że Laura dokładnie wie, o czym mówi. Nie wszystkim w busie spodobała się jego postawa.
– Marek, ale ona położyła nam ten dzień. Nie przejrzała nawet mapy przed podstawieniem się pod nasz dom – słychać było z tyłu pojazdu.
– Kochani bracia – Marek nie dał się wytrącić z opanowania. – Jesteśmy na pielgrzymce, czy tak?
– No tak… – odpowiedziało kilku naraz.
– Macie więc teraz kapitalną, wymarzoną wręcz okazję, aby okazać wzorcowe miłosierdzie. Dziewczyna nie podołała zadaniu, owszem. Ale naprawdę się starała. Chyba wszyscy to widzieliśmy. Zależało jej. Chciała nas tam zawieźć. Pomyliła się. I ok. Czy mamy ją teraz potępiać w czambuł? To jest to nasze chrześcijaństwo?

Po tych słowach w busie zaległa cisza. Przerywało ją tylko delikatnie pociąganie nosem naszej pani szofer. Naprawdę było jej głupio.

Właśnie tamtego dnia zobaczyłem, na czym polega miłosierdzie. Takie, do którego wykazania się mamy szansę codziennie. Tu wcale nie trzeba było przecież rezygnować z wielkich rzeczy. Wystarczyło zamienić „moje” na „twoje”. Priorytet „mojego interesu” na interes drugiej osoby. Która akurat znacznie bardziej zadbania o ten interes w tej chwili potrzebuje. Jakie to proste. A jakie potwornie trudne zarazem. Wszak prawo i logiczne myślenie analizujące wszelkie konsekwencje zaniedbań były po naszej stronie. Czym jednak byłaby decyzja o przebaczeniu, gdyby nas ona nic nie kosztowała? Czy wówczas także byłoby miłosierdzie?

Tamten dzień wtedy był dla mnie jednym z ważniejszych dni całej pielgrzymki. Mimo że po ludzku zupełnie nieudany. Choć z drugiej strony patrząc: czy na pewno taki nieudany?