Ćwierć wieku za kratą

znak Jonasza

Moje pierwsze wspomnienie na temat powołania sięga czasów, gdy miałam siedem lat. Stałam przy mamie, która rozmawiała z zakonnicą, elżbietanką. Siostra powiedziała do mojej mamy: „Ma pani pięć córek. Może ofiaruje pani którąś na służbę Bogu?”. A ja spuściłam główkę i mruknęłam do siebie: „Na pewno nie będę to ja”. Do tej pory tkwi mi to w pamięci. To przekonanie, że życie zakonne nie jest dla mnie, było we mnie zakodowane, chociaż na co dzień o tym nie myślałam. Po prostu życie układało się inaczej.

Ważną rzeczą, która wydarzyła się w szkole średniej, była lektura książki Thomasa Mertona Znak Jonasza. Jest to dziennik, w którym trapista opisuje swoje życie w zakonie kontemplacyjnym. Trzeba pamiętać, że książki religijne w tamtym czasie były rzadkością. Zazwyczaj czytałam szkolne lektury czy jakieś książki przygodowe. Tę książkę podsunęła mi starsza siostra. W trakcie lektury zrodziła się myśl: „Jeśli kiedykolwiek byłabym zakonnicą, to na pewno nie w kontemplacyjnym klasztorze”. Najważniejsze, co zapamiętałam z tej książki, to to, że człowiek może być szczęśliwy tylko wtedy, kiedy pełni wolę Bożą.

Ja to nazywam „zapłodnieniem” w realizowaniu woli Bożej w moim życiu. Było to na tyle ważne, że rzeczywiście w życiu starałam się być posłuszną Bogu, Kościołowi i przykazaniom, by być szczęśliwą. Potem przyszła decyzja o studiach, po nich pojawiła się praca. Lata mijały. Nieraz wieczorem zastanawiałam się, jak spędzić te godziny, jak je najlepiej wykorzystać. I często decydowałam się na to, żeby pójść na wieczorną Eucharystię do kościoła parafialnego. Pobudzało mnie to do wierności Bogu i wzbudzało większą tęsknotę za Nim. Coraz silniejsze było pragnienie, żeby żyć pełniej wiarą i rozwijać ją w sobie. To było takie świadome i wyraźne. Moja siostra rozpoczęła wtedy drogę neokatechumenalną w Lublinie, a mnie pocieszała, że już niedługo w Gdańsku też będą katechezy. I rzeczywiście, w sąsiedniej parafii w krótkim czasie powstała wspólnota neokatechumenalna, do której wstąpiłam. Byłam na Drodze 5 lat. W tym czasie uczyłam się słuchania słowa Bożego, nie tylko tego czytanego, ale też tego praktycznie wcielanego w życie przez innych.

W neokatechumenacie praktykuje się dzielenie słowem Bożym. Słuchając braci opowiadających o tym, jak Słowo kieruje ich życiem, sama uczyłam się rozpoznawać głos Boga, który chce mnie poprowadzić ku upragnionemu szczęściu. Jeszcze nie wiedziałam, o jakie szczęście chodzi, ale czas ten był dobrą szkołą modlitwy słowem Bożym. W pewnym momencie – nie pamiętam słowa Bożego, które do mnie wtedy przemówiło – z liturgii wspólnotowej wyszłam z głębokim przekonaniem, że Bóg wzywa mnie do życia zakonnego, do życia wyłącznie dla Niego. Pół roku trwała walka, żeby podjąć decyzję posłuszeństwa natchnieniu, które zrodziło się w sercu. Tę walkę przebywałam w samotności, nie dzieliłam się z nikim moją tajemnicą, aż wreszcie doświadczyłam pokoju w sercu, gdy powiedziałam Bogu „tak”. Kolejne pół roku zajęły mi wszelkie formalności, które musiałam pozałatwiać, by „opuścić świat”.

 

mam powołanie, ale gdzie?

Szukanie „mojego” klasztoru było bardzo prymitywne (śmiech). Najpierw obeszłam wszystkie kościoły w Gdańsku i czytałam na tablicach ogłoszeń informacje o różnych zgromadzeniach. Poznawałam w ten sposób ich charyzmaty. O duchowości i założycielach zakonów nie wiedziałam właściwie nic. Po tygodniu (początek września 1985 roku) jednej koleżance ze wspólnoty powiedziałam: „Mam powołanie do zakonu, ale nie wiem, do jakiego klasztoru pójść”. A ona natychmiast odrzekła: „Idź do klarysek w Starym Sączu. Byłam tam na wakacjach i zwiedzałam klasztor”. Dla niej to było oczywiste, a mnie się spodobało. Akurat kilka miesięcy wcześniej też byłam w Starym Sączu, ale nie przyszło mi na myśl, by zajrzeć do klasztoru (śmiech). A ponieważ klimat tego regionu jest bardzo korzystny – góry, wspaniałe widoki, rozległy, piękny teren – wszystko kojarzyło mi się z tym opactwem, o którym Merton pisał w swojej książce. Od razu zaczęłam sobie wyobrażać, że moje życie będzie bardzo podobne do tego opisanego w Znaku Jonasza. Decyzja zapadła: klaryski w Starym Sączu.

 

(nie) jedzie pociąg z daleka...

Z dojazdem do Starego Sącza wiąże się mały epizod. Pewnego wieczoru przyjechałam do Krakowa, już z biletem kupionym na kolejny dzień, kiedy to miałam jechać do sióstr. To były czasy, kiedy możliwości podróżowania były dużo bardziej ograniczone niż teraz. Nie było aż tylu połączeń i kursujących busów. Gdy następnego dnia przyszłam na peron przed 6.00 rano, akurat zapowiadali, że ten pociąg nie odjedzie. Po prostu odwołali kurs. Wiedziałam, że klaryski są także w Krakowie, więc postanowiłam, że pójdę do nich i zapytam o warunki przyjęcia, które na pewno są takie same jak w Starym Sączu. Była niedziela, więc najpierw udałam się na Mszę św. do kościoła Mariackiego, a później zjadłam śniadanie. Idąc przez rynek, zastanawiałam się, jak i kogo spytać o to, gdzie jest klasztor Klarysek. Wstydziłam się, bo miałam wrażenie, że na twarzy mam wypisane: „chcę być zakonnicą”.

Stwierdziłam, że pójdę w stronę Wawelu i może kogoś się jednak zapytam. Gdy zobaczyłam kościół św. Andrzeja, pomyślałam: „Jeju, kościółek zupełnie jak w Asyżu, to pewnie klaryski!”. Tak naprawdę nigdy nie byłam w Asyżu i nie wiedziałam, jak wyglądają tamtejsze kościoły, ale skojarzenie było mocne.

No i znalazłam się w domu. Podeszłam do rozmównicy i zapytałam o warunki przyjęcia, ale od razu zaznaczyłam, że wybieram się do Starego Sącza... do którego już nigdy nie pojechałam. Po tej pierwszej rozmowie i przygodzie z pociągiem rozeznałam, że Kraków jest moim przeznaczeniem. W lutym 1986 roku wstąpiłam do klasztoru i jestem tutaj do dzisiaj.

 

 

 Czytaj cały numer!

praktyka milczenia

Nasze zakonne Konstytucje mówią: „Dołóżmy usilnych starań, aby trwać w duchu oderwania się od świata nie tylko poprzez wierność przepisom klauzury, ale także poprzez praktykę milczenia, które jest właściwą cechą życia kontemplacyjnego i którego święta Klara zostawiła nam pociągający przykład i naukę”.

Bardzo długo nie doceniałam milczenia. Moją „zdobyczą” ostatnich dwóch, trzech lat jest świadomość wartości milczenia. Zaczęłam je cenić i praktykować, chociaż jeszcze nie wychodzi mi to dobrze. Dużo zależy od tego, jakie zajęcie wykonuje się w danej chwili. W ciągu dnia, w czasie pracy, gdy omawiamy wspólne zadania, wtedy odzywamy się do siebie, natomiast pogaduszek ma nie być, no ale czasem bywają. To przez naszą słabość, niedojrzałość i niedocenianie milczenia. Gdy pracuje się w samotności, wtedy jest nieco łatwiej. Jedno wiem – każda z sióstr, tak jak umie, stara się to milczenie zachowywać.

Codziennie jest rekreacja, która trwa godzinę. Ten czas ma służyć wytchnieniu i zebraniu wspólnoty. Jest to moment na swobodne rozmowy. Święta Klara nauczała, żeby nawet wtedy rozmawiać o Panu Jezusie. My dyskutujemy o różnych rzeczach. Wówczas jest okazja na zwykłe pogawędki, na „recenzje” przeczytanych książek, na przeróżne historie, które trzeba omodlić... Natomiast cały dzień ma być przeżyty w milczeniu. Szczególnie ważne jest sacrum silentium, które trwa od 20.00, czyli od komplety, do 8.00 dnia następnego. Milczenie zewnętrzne jest oczywiście na usługach skupienia wewnętrznego, które prowadzi do „głębszego wnikania w tajemnicę Boga”. To także cytat z naszych Konstytucji.

 

radio za kratami

Jestem dzieckiem XX wieku, przyzwyczajonym do oglądania telewizji i słuchania radia... Przychodząc do klasztoru, zostałam odcięta od tego, co do tej pory wydawało się takie normalne. Na szczęście nie miałam problemów z akceptacją tych wymogów. Teraz mam radio w celi i sama stawiam sobie granice w korzystaniu z audycji. Radia słucham naprawdę rzadko, prawie wcale. Natomiast chętnie korzystam z nagrań Pisma Świętego, konferencji ascetycznych, wykładów biblijnych – wszystkiego, co dotyczy życia duchowego. Słucham w czasie pracy, gdy jestem zajęta wyszywaniem szat liturgicznych, bo tym się głównie zajmuję. Jednak nawet w tym słuchaniu trzeba zachować umiar, bo w milczeniu nie chodzi tylko o to, by nie napełniać się niepotrzebnymi treściami, ale również o ciszę serca, by spotkać tam Boga i samą siebie. Przebywanie z samym sobą jest trudnym doświadczeniem, dlatego zawsze istnieje pokusa, by nastawić radio, by z kimś porozmawiać, by po prostu uciec od ciszy. Za wytrwanie w milczeniu jest jednak nagroda – na pierwszy rzut oka wydawała mi się ona okrutna: to poznanie swojej nędzy i wewnętrznej pustki. Dopiero za tym przyszło odkrycie Boga, który pragnie żyć we mnie i wypełnić tę pustkę swoją miłością: „Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał, co niemocne, aby mocnych poniżyć” (1 Kor 1,27).

 

Bóg też milczy

Te odkrycia zaprowadziły mnie do uznania, że wszystko jest łaską: wiara, pragnienia, powołanie, każde wydarzenie... Stąd zrodziła się we mnie potrzeba nieustannego dziękowania Bogu. 7 października 2012 roku obchodziłam jubileusz 25 lat życia zakonnego. Cały ten rok przed jubileuszem przeżywałam w dziękczynieniu za łaskę życia i powołania. I nie był to rok żadnych wielkich przeżyć, uniesień, głębokiej modlitwy. Było zwyczajnie, a jednak w sercu miałam nieustanne dziękczynienie. Uważam to za łaskę Boga milczącego, który nic ode mnie nie żądał, niczego nie nauczał, niczego ode mnie nie chciał, a jednocześnie pozwalał radować się Nim. Żyję dla Boga, On mnie kocha. Ja odpowiadam miłością na Miłość. Mogę powiedzieć, że to wszystko dokonuje się w wielkim milczeniu. Mój dialog z Nim w tym czasie był ciszą pełną wdzięczności i radości.

 

oczami dziecka – więzienie?

Kiedyś przyjechała do mnie w odwiedziny moja siostrzenica Małgosia. Powiedziała wtedy: „Ciociu, tu jest jak w więzieniu. Taka czarna żelazna brama, kraty w rozmównicy i jeszcze mieszkasz w celi!”. A mama odpowiedziała jej: „W więzieniu ludzie są za karę i nie chcą tam być. A ciocia sama chciała”. To najprostsze wyjaśnienie tego, dlaczego tu jestem. Tak, taki był mój wybór, ku zdziwieniu rodziny i znajomych. Było zaskoczenie, ale i akceptacja mojej decyzji. Teraz natomiast ludzie czasem zarzucają siostrom klauzurowym, że marnują swoje życie i są darmozjadami... Brak akceptacji mojego stylu życia wcale mi nie przeszkadza. Nie czuję się też zobowiązana do wyjaśnień i usprawiedliwień. Tu czuję wielką wolność. Nie jestem w więzieniu, mam możliwość wyjścia w każdej chwili. Nie ma żadnego zamknięcia. Ponad 40 lat minęło od momentu, gdy uwierzyłam w prawdę słów o szczęściu, które odnajduje się w pełnieniu woli Bożej. Myśl o tym wywołuje kolejną falę dziękczynienia za to, że w moim życiu te słowa się spełniły. To mój wybór, moja radość. Jedyną przeszkodą, którą muszę codziennie przekraczać, są kraty mojego egoizmu. Na szczęście Jezus, Zwycięzca każdej mojej słabości, jest ze mną. Ja pozostaję w dziękczynieniu, a Jemu – niech będzie cześć i chwała na wieki!

Karolina Krawczyk

fot. ks. Radosław Warenda scj

 

Najnowszy numer "Czasu Serca" zamówisz w księgarni DEHON
lub kupisz we wszystkich księgarniach sieci EMPIK.
 
E-wydanie na eGazety.pl