Dziecko? Niestety, nie mam miejsca
Nie wiem, czy zauważyliście, ale w różnych kartach medycznych, wypełnianych przy przyjęciu dziecka do szpitala, ale też w przychodniach, a nawet u logopedy, pojawia się jedno zaskakujące pytanie. Zaskakujące dla mnie, nie wiem jak dla innych. Chodzi mianowicie o sytuację materialną rodziny. Jednym z pierwszych pytań w tej rubryce jest: „Czy dziecko posiada oddzielny pokój?”. W dalszej kolejności standardowo musimy zaznaczyć, jak oceniamy naszą sytuację materialną. Zastanawiam się, jak są interpretowane moje odpowiedzi, gdy najpierw zaznaczam, że dziecko nie ma własnego pokoju, a potem, że mam dobrą sytuację materialną. Kto to w ogóle czyta i co mu daje taka informacja? Czy ma to jakiś wpływ na dalsze postępowanie w szpitalu?
Nie podoba mi się to pytanie i nigdy mi się nie podobało. Zawsze, gdy je widziałam, czułam wewnętrzny bunt. W głowie wyobrażałam sobie, że ktoś czyta moją odpowiedź i komentuje pod nosem: „Jak tak można? Jeśli już ktoś decyduje się na czwórkę dzieci, to powinien zadbać o ich dobrostan materialny. Biedne maluchy”. Nie wiem, czy faktycznie tak jest to odbierane, ale wiem, że taka ocena ma mało wspólnego ze stanem faktycznym. Bo jak jest naprawdę? Jest tak, że nigdy nie chciałam, aby nasze dzieci miały oddzielne pokoje. Przynajmniej nie na początku. Tyle że trudno zapewnić współlokatora, poprzestając na jednym dziecku, ale tu nie było problemu. Wspólnie z mężem od początku mówiliśmy o trójce lub czwórce dzieci. Sami też wywodzimy się z rodzin wielodzietnych i bardzo to sobie chwalimy. Wiedzieliśmy, że jesteśmy na to odpowiednio przygotowani – mam tu na myśli pewne i wzorce, i pozytywne doświadczenie życia pod jednym dachem z rodzeństwem (nie, nie, nie było różowo – było ciekawie).
Tak więc, gdy nasz najstarszy syn Jacek miał dwa lata i dziesięć miesięcy, urodził Mu się braciszek, potem drugi, a na końcu siostrzyczka. Ale dom wybudowaliśmy i przenieśliśmy się na wieś jeszcze przed narodzinami pierwszego dziecka. Mogliśmy zaplanować przestrzeń inaczej, a jednak wybraliśmy takie rozwiązanie, w którym najwięcej miejsca zostawiliśmy na salon. To w salonie wszystko się dzieje. Żadne dziecko nie pójdzie bawić się do siebie, gdy w salonie są goście, rozmowa i ciasto na ławie. Zresztą wykluczanie dzieci z takich spotkań nie jest niczym dobrym, powinny mieć w nich swoje miejsce. Jeśli od początku każemy im się izolować i chować w pokoju, to nie dziwmy się, że później mają trudności z socjalizacją i odnalezieniem się wśród ludzi. W naszym domu największy jest salon. Na co dzień jest miejscem grania w planszówki, układania puzzli, kolorowania superdługich kolorowanek na podłodze, rozkładania torów dla pociągów i samochodów, budowania drewnianych konstrukcji i ustawiania domina. Przy wyjątkowych okazjach pomieści długaśne stoły, masę krzeseł i sporo gości. W ostatni dzień roku lub w karnawale wystarczy podłogi, aby sobie potańczyć. A reszta pomieszczeń? Nie jest ich za dużo. Gdy przestałam karmić córkę piersią, zamieszkała razem ze starszym o dwa lata bratem. Dwaj najstarsi synowie też byli razem w pokoju. Co ciekawe, żadne z naszych dzieci jeszcze długo nie potrzebowało być samo. W pewnym momencie doszło do wielkiego przemeblowania, ponieważ wszyscy chcieli spać razem w pokoju. Umożliwiło im to jedno łóżko piętrowe i jedno z wysuwaną szufladą. W ten sposób zakończyły się wędrówki i przechodzenie, aby położyć się w jednym łóżku razem z bratem lub siostrą.
Co daje wspólny pokój? Przede wszystkim daje możliwość budowania bliskich relacji, rodzenia się wyjątkowych więzi, rozmawiania o sprawach, których dorośli nie rozumieją, ale też „obgadywania” dorosłych. W ciągu całego dnia dziecku przytrafiają się różne rzeczy, lecz doświadcza też wielu emocji, których nie umie jeszcze kontrolować. Dlatego też tak na bieżąco ciężko mu się zastanowić nad tym, co przeżywa, a co dopiero to nazwać i opisać. Dopiero leżąc w łóżku, w ciemności lub półmroku, może sobie wszystko poukładać. Bodźce wzrokowe są ograniczone do minimum, więc nic go nie rozprasza. Chętniej wtedy opowiada lub zadaje pytania. Małe dzieci rozmawiają z dorosłymi, ale starsze czasem wolą porozmawiać z jakimś „niedorosłym”.
No dobra, a co z kłótniami? Kłótnie będą zawsze, mniejsze lub większe. Raczej nie da się tego wyeliminować. W przypadku kłótni, jeśli rodzeństwo ma oddzielne pokoje, bardzo łatwo im uniknąć ponownej konfrontacji. Każdy pójdzie z poczuciem krzywdy, obrażony na drugiego, do swojego pokoju i tam już zostanie. Następnego dnia może nie być czasu na pogodzenie, bo szkoła, bo zajęcia dodatkowe, bo praca domowa i znowu zamknięcie we własnym pokoju. Gdy jednak skłócone rodzeństwo musi pójść do wspólnego pokoju, to nawet jeśli na początku leżą w łóżkach odwróceni do siebie plecami, długo nie wytrzymają. Prędzej czy później jedno z nich pęknie, bo będzie chciało czymś się podzielić przed snem.
Jest jeszcze inna wartość dodana, jaką przynosi wspólne mieszkanie w jednym pokoju. Chodzi o współdzielenie przestrzeni i rzeczy, np. zabawek, książek, kredek czy innych. Przy niewielkiej pomocy rodziców dzieci mogą nauczyć się określać, co jest wspólne, a co „na wyłączność”. W późniejszych latach dochodzi dbanie o porządek, podział obowiązków typu odkurzanie, wycieranie kurzu czy pochowanie rzeczy do szafek. To już jest poziom hard, naprawdę. Zwłaszcza gdy dzieci zaczyna dzielić pewne doświadczenie i inne odbieranie rzeczywistości: jedno poszło do szkoły, drugie ciągle jest przedszkolakiem. Wtedy faktycznie najchętniej pozamykałabym każdego z osobna i miała święty spokój. Tyle że nie o to chodzi.
Żeby mnie dobrze zrozumiano. Moim zamiarem nie jest krytyka tych, którzy swoim dzieciom zapewnili oddzielne pokoje. Każdy ma prawo do własnego sposobu wychowania, realizacji własnych rodzicielskich wyobrażeń. Nie możemy przecież tu i teraz ocenić, co jest najlepsze dla którego dziecka, i jestem daleka od wyciągania wniosku, że to ja mam najlepszy patent. Chcę jedynie ukazać absurd oceniania rodzin i ich sytuacji materialnej, który sięga dużo dalej. Przecież właśnie w oparciu o taką ocenę dzieci mogą zostać odebrane rodzicom. Wystarczy, że ktoś zawyrokuje, że rodzice nie mogą zapewnić dzieciom odpowiednich warunków bytowych. Wobec tego zastanawiam się, jak można określić nasze warunki bytowe. W jednym domu na powierzchni 144 metrów kwadratowych mieszkają dwie osoby dorosłe, czworo dzieci i dwa koty. Ale pamiętam, gdy jako dziecko mieszkałam w mieszkaniu w bloku. Na powierzchni 58 metrów kwadratowych w pewnym momencie mojego życia zamieszkiwały 4 osoby dorosłe (babcia, rodzicie i najstarszy brat), dwoje nastolatków i jedno niemowlę. Czasami pojawiał się jakiś kot, jaszczurka, papuga lub szynszyla. A przecież takich mieszkań było więcej. Niektóre były nawet mniejsze. Nikt nie miał oddzielnego pokoju, chyba że ktoś nie miał rodzeństwa.
Tak sobie myślę... A gdybym zarabiała naprawdę grube pieniądze, ale wolałabym wydawać je na podróże? Czy moje dzieci miałyby aż tak źle, jeśli mieszkałyby we dwójkę w jednym pokoju, ale za to przez całe wakacje zwiedzały z nami świat? Co jest ważne dzisiaj dla prawidłowego funkcjonowania rodziny? Czy naprawdę oddzielny pokój znaczy aż tak wiele? Czy od tego zależy szczęście dziecka? Jeśli tak, to kto dziś zdecyduje się na więcej niż jedno dziecko? Jeśli chcę mieć w mieszkaniu salon, sypialnię, garderobę, dużą łazienkę i gabinet, to ile pokojów dla dzieci musiałabym obok tego zmieścić? Przeczytałam ostatnio taki ciekawy tekst, który nabiera sensu w świetle powyższych rozważań: „Dzieci są dzisiaj trochę jak egzotyczne zwierzątka. Ten, kto się na nie decyduje, jest albo bardzo bogaty, albo trochę szurnięty”.