Egzotyka Wielkiego Tygodnia po polsku
O tym, że Kościół jest przebogaty w tradycję, pisać za wiele nie trzeba. Dla każdego, kto choć troszkę posmakował istoty Kościoła, poznał jego historię i charakter, to truizm i oczywistość. W tym bogactwie jest też miejsce na różnorodność. Lokalny koloryt i egzotykę. I to wcale nie jest tak, że trzeba jechać do dalekich Filipin, żeby zaszokować się sprawowaną tutaj formą drogi krzyżowej, ani do Hiszpanii, by podziwiać drobiazgowość, z jaką tutejsi mężczyźni obnoszą po ulicach kilkusetkilogramowe platformy ze świętymi. Wystarczy poznać nasz rodzimy koloryt. Bo także nasz tradycja potrafi zadziwić.
W meksykańskiej dzielnicy Iztapalapa w Wielki Piątek wyrusza prawdopodobnie największa droga krzyżowa na świecie. Bywa, że gromadząca nawet milion pątników. Część z nich idzie z własnymi krzyżami. Niektórzy boso. Niektórzy z kłującymi roślinami, aby bardziej bolało. Część polewa się krwią zabitych zwierząt.
Z kolei w brazylijskim Município de Brejo da Madre de Deus rozpoczyna się właśnie jedna z największych inscenizacji Męki Pańskiej. Z udziałem kilkuset aktorów. W specjalnie na ten cel wybudowanym miasteczku – kopii starożytnej Jerozolimy.
Na Filipinach kilkudziesięciu mężczyzn pozwoli się po raz kolejny ukrzyżować na drewnianych palach. W ten sposób będą chcieli uświęcić pamiątkę po śmierci Zbawiciela. Meksykańscy Indianie Raramuri urządzą inscenizację wielkiej bitwy „białych” („synów diabła” z kukłą Judasza) z „czerwonymi” („synów Boga”). W Sevilli w specjalnej procesji pójdą pątnicy z wielkimi platformami z figurami świętych. A we włoskiej Florencji nastąpi wkrótce wielki wybuch wozu pod katedrą.
Wielkanocnych zwyczajów na całym świecie jest naprawdę wiele. Na każdym z kontynentów obchody tego najważniejszego ze wszystkich chrześcijańskich święta posiadają swój własny wymiar. Okazuje się jednak, że pod wieloma względami także u nas jest ciekawie.
Śląsk Cieszyński. Dalekie południe kraju. Kilka godzin temu pobożna kobiecina wróciła z mszy świętej. Dziś przecież Niedziela Palmowa. Do kościoła przyniosła własnoręcznie skonstruowaną palemkę. Z leszczyny, kawałka brzozy i rzecz jasna z kocianek, jak na Śląsku nazywane są popularne bazie. Ta pani dokładnie pamięta, kiedy jako dziecko obserwowała mamę, jak ta po powrocie z mszy świętej wkładała dopiero co poświęconą palemkę w szpary między deski na domowym strychu. Miały chronić przed uderzeniem pioruna. Dziś już mało kto wierzy w ten zabobon. Co starsi ozdobią raczej palemką niewielki domowy ołtarzyk.
Podobnie jak mało kto udaje się do kościoła po tzw. „głowiónki”, opalone z obu stron ogniem stare palemki. Do niedawna część rolników sporządzała z nich niewielkie krzyżyki, które następnie po mszy świętej w Niedzielę Wielkanocną wtykali w narożniki swoich pól uprawnych. Miało to zapewnić urodzaj i obfitość zbiorów.
A skoro temat roli, to warto nadmienić, że był na Śląsku Cieszyńskim taki czas, gdy w Wielki Wtorek można było dostrzec samotnie błąkających się po swoich polach uprawnych ludzi. Przesądni Ślązacy wierzyli bowiem, że znalezienie tego dnia jakiejkolwiek monety jest oznaką zmierzającego ku nim nieszczęścia. Tego dnia ludzie unikali więc jakiegokolwiek kontaktu z pieniądzem. Odpuszczano zakupy i spotkania w mieście.
Do miasta nie udawano się również w tzw. „Czorny Piątek”. Tym razem jednak nie chodziło o przesąd związany z mamoną, ale o kąpiel w strumyku na łonie natury. Wielkopiątkowa kąpiel w rzece miała zapewniać zdrowie na cały rok. W niektórych kręgach zwyczaj zachował się do dziś.
Dziś o wszystkich tych zwyczajach pamięta już na Śląsku Cieszyńskim mało kto. Również, gdyby zapytać młodej Ślązaczki o tradycyjny przepis na murzina wielkanocnego, prawdopodobnie mało która potrafiłaby opisać go z pamięci. A przecież charakterystyczny wypiek ciasta chlebowego z wtopionymi weń kawałkami szynki i boczku to rarytas, jakich próżno szukać gdziekolwiek indziej.
Przed Grobem Pańskim kościoła Bernardynów w Leżajsku tłum wiernych. Tam w tle widać sylwetkę martwego Człowieka. Leży w białych szatach na wielkim kamieniu. Kościelne świecie oświetlają Jego twarz. Jest pokrwawiona. Po nieludzko zadanej męce. Tłum chciałby podejść bliżej. Nie podejdą. Tuż przed grobem stoi bowiem dwóch młodych ludzi. To uczniowie szkoły wojskowej. Pełnią wartę. Młodzi, na oko dwudziestoparoletni, mężczyźni ubrani są w mundury moro. Na naramiennikach emblematy z flagą narodową. W dłoniach repliki szturmowych karabinków M4 Commando.
Tutaj na Podkarpaciu taka warta to żadna nowina. Szacuje się, że i w tym roku w kilkudziesięciu miejscowościach tego zakątka Polski odbędą się tzw. „turki” – kościelne warty honorowe pełniące swą służbę od Wielkiego Piątku do mszy rezurekcyjnej w Wielką Niedzielę. W większości wartownicy różnią się od tych żołnierzy. Ich ubiory charakteryzują się wysokimi nakryciami głowy, tzw. czakami, do których przypinane są kwiaty z bibuły i papieru.
Skąd nazwa „turki” na podkarpacką tradycję warty przy grobie Zbawiciela? Legenda mówi o chłopach powracających z wyprawy spod Wiednia jesienią 1683 r. przebranych w zdobyczne mundury tureckich żołdaków. Wchodząc do rodzimych wiosek, mieli wzbudzić strach i popłoch. Miejscowa ludność krzyczała ponoć: „Turki idą! Chować się!”. Niepomni niczego dzielni chłopi udali się zaś prosto do rodzimych kościołów, aby podziękować za zwycięstwo i uratowane życie. Zaciągając jednocześnie wartę przy Bożym Grobie. I tak to trwa do dzisiaj.
Po odprawionej rezurekcji mężczyźni wracają do domów. Straż nie jest już potrzebna przy Grobie. Ten jest bowiem pusty. Nie ma już czego pilnować. Dzielni wartownicy mogą ucztować. Zwykle przy bogato zastawionym stole – pod tym względem radosne świętowanie na Podkarpaciu nie różni się zanadto od pozostałych części kraju. Z jedną drobną różnicą. Gdzie indziej na mało którym stole pojawi się ser wielkanocny z Krzeszowa. Rarytas to niemały, gdyż strażnicy kosztują go ledwie raz w roku. Właśnie w Wielką Niedzielę, gdy to podkarpackie gospodynie podadzą na stół do barszczu ten przepyszny podsuszany biały ser z mleka krowiego.
A skoro mowa o „turkach” i legendzie wiążącej ich powstanie z odsieczą wiedeńską, to warto wspomnieć o jeszcze jednym wielkanocnym zwyczaju dalekiego Podkarpacia. Zwyczaju powiązanym z bohaterskim wyczynem polskiego oręża. Mało kto wie, że w okolicach Wielopola Skrzyńskiego w noc z soboty na Niedzielę Wielkanocną okoliczny dobosz z bębnem okrąża główne uliczki wioski, waląc w instrument i budząc mieszkańców. Bęben, którym zwiastuje ludziom radosną nowinę o zmartwychwstaniu Chrystusa, ma być – jak głosi tradycja – podarunkiem, jaki mieszkańcom wsi sprezentował sam król Jan III Sobieski, wracający spod Wiednia.
Wyjeżdżając z Wielkopola w kierunku pobliskiego Jaszczurowa mijamy po prawej stronie dwa cmentarze. Na jednym z nich chowano w XIX wieku ofiary śmiercionośnej cholery. W Niedzielę Wielkanocną, gdy bęben dobosza ustanie, mieszkańcy wioski udadzą się w to miejsce, aby w uroczystym orszaku niosącym figurę św. Jana Nepomucena, wznosząc pieśni do patronki chorób morowych św. Rozalii i odmawiając Litanię do Wszystkich Świętych oddać cześć wszystkim ofiarom katastroficznej zarazy sprzed lat.
Wielkanocnych zwyczajów na polskim Podkarpaciu można by jeszcze wymieniać i wymieniać. Jak choćby leżajski konwój z księdzem proboszczem, który to miast czekać na wiernych przybywających ze święconkami do świątyni, sam wyrusza na obchód okolicy, gdzie przy przydrożnych kapliczkach gromadzą się wierni z koszyczkami czekającymi na poświęcenie. Albo piękny ulanowski zwyczaj oznajmiania Dobrej Nowiny poprzez wystrzeliwanie z ogromnej beczki „wiwatówki” przez bractwo im. św. Barbary.
Z wielkanocnymi zwyczajami wcale nie inaczej jest także w reszcie kraju. Bogactwem naszych rodzimych zwyczajów wielkanocnych można by z powodzeniem obdzielić wszystkie siedem kontynentów. Od kultury tworzenia pisanek, przez poniedziałkowe lanie wodą, na polskiej kuchni skończywszy. Bo gdzie indziej kulinarna wyobraźnia i fantazja sięga tak daleko, aby wymyślić takie cuda, jak choćby dzionie rakowskie, handzlowską serwatkę czy przepyszny keks z migdałami i orzechami. Naprawdę: pod względem tradycji nie mamy się czego wstydzić.