Facet, który jest jakiś inny

Pisałem Wam kilka miesięcy temu o pewnym chłopaku. Wróć! O pewnym mężczyźnie. O facecie z krwi i kości. Przystojnym Wenezuelczyku. Świetnie zbudowanym, z dobrymi oczami, sportową, silną sylwetką i znakomicie uderzającym piłkę – co dla samych Wenezuelek także nie pozostaje bez znaczenia. Pisałem o Luizie, człowieku o kapitalnym poczuciu humoru i szczerym uśmiechu. Tak, dobrze się domyślacie… Dziś również będzie o nim.

Poznaliśmy się w miejscu Maryjnych objawień w Finca de Betania w północno-środkowej Wenezueli. Widzącą Maryję była jego babcia, Maria Esperanza de Bianchini. Do kobiety z czasem zaczęły przychodzić tłumy wiernych. Rodzinna Finca de Betania siłą rzeczy stała się pątniczym centrum dla całej Wenezueli i państw ościennych. Luiz od dzieciństwa był więc wychowywany w aurze modlitewnej. Do tego stopnia, że o rzeczach po ludzku nieprawdopodobnych i nadzwyczajnych mówił, jakby to była historia udania się do sklepu po zakupy. Swoboda w mówieniu o Bogu, o Maryi czy o samej modlitwie została mu po dziś dzień. 

– To, co? – zwraca się niejednokrotnie w ciągu dnia do mnie i dwóch swoich kuzynów. – Pomodlimy się, nie? Różańcem? Kto zaczyna?

Wtenczas Luiz poważnieje. Przymyka oczy, pochyla głowę, staje się dla innych nieobecny. Palce dłoni zgrabnie ślizgają się po drewnianych paciorkach różańca. Różańca znikającego gdzieś w jego potężnych, ciemno opalonych dłoniach.

Modlitwa zastaje nas w najróżniejszych okolicznościach. Na tarasie pod kaplicą w Betanii, gdzie akurat skończyliśmy śniadanie. W samej kaplicy. Czasem w samochodzie, gdy akurat jedziemy załatwić jakieś sprawy w Caracas.

Gdy biorę do ręki kamerę, aby nagrać krótką wypowiedź Luiza, ten przez dłuższą chwilę się zacina. Widać, że szuka w głowie odpowiednich słów. W pewnym momencie, nie prosząc wcale, abym wyłączył kamerę, kładzie sobie rękę na głowie, drugą wystawiając nad siebie i głośno mówi: „Duchu Święty, pomóż mi. Przyjdź i oświeć mi umysł, abym wiedział, co powiedzieć”.

Stoję za kamerą i nie bardzo wiem, co powiedzieć. Nie bardzo wiem, co myśleć. Z jednej strony każdy, kto przynajmniej kilka dni pobył na latynoamerykańskim lądzie, doskonale wie, że podobna postawa – pełna ekstrawertycznych gestów, gestykulacji – jest dla tutejszych mieszkańców zupełnie normalna. Z drugiej jednak strony mało kto modli się w ten sposób publicznie. Przy tego typu zupełnie zwyczajnych sytuacjach. W obecności rówieśnika. Którego zna zaledwie kilka dni. Świadectwo. Na tyle mocne, że wspominam je w głowie po dziś dzień.

– Kiedyś byłem inny – zwierza mi się któregoś dnia Luiz. W przypływie chwili. Nawet nie za bardzo musiałem pytać. – Imprezy, złe towarzystwo, wiadomo… Babcia dużo się za mnie wtedy modliła. Pamiętam, jak któregoś dnia ostrzegła mnie, abym obiecał jej, że tego i tego dnia nie pojadę na imprezę z moimi kumplami. Cóż mogłem odrzec? Swojej ukochanej babci? Obiecałem więc. Choć pokusa była wielka. Jak się później okaże, dokładnie tego właśnie dnia moi znajomi, wśród których pierwotnie miałem być i ja, będą mieć tragiczny wypadek samochodowy. Kierowca zginie na miejscu. Ten dzień będzie moim początkiem. Modlitwa Marii Esperanzy zaowocowała. Wiedziałem, że dostałem nowe życie. I oto jestem!

Za Luizem oglądają się najpiękniejsze dziewczyny Caracas. Trudno się dziwić. Wysportowany, umięśniony. I – no właśnie – radośnie czysty.
– Stefan! Dawaj, pobiegniemy na Górę Syjon (wenezuelska kopia jerozolimskiej Góry Syjon w Finca de Betanai). Tam dopiero porobisz zdjęcia! – krzyczy radośnie z rana. 

Gdy wartkim tempem dochodzimy do celu, zabieram się za zdjęcia. Kątem oka zaś dostrzegam przyjaciela, który stanął przed kamienną tablicą. Chwyciwszy ją oburącz, pochyla głowę. Przykładam po cichu aparat do oczu. Genialna scena. Mam to.

Gdy dziś po długim czasie przeglądam zdjęcia, natrafiam na to jedno. I już wiem, co było napisane na tej tablicy, którą ściskał Luiz. Litania Loretańska. Dzięki, Przyjacielu.

Stefan Czerniecki
czerniecki.net