Horyzonty polskiej edukacji – niewyuczalni
Po co jest szkoła? Myślę, że to pytanie powinien sobie postawić każdy, kto chce być nauczycielem, ale też każdy, kto chce się czegoś nauczyć. Wiadomo, sześcio- czy siedmioletnie dziecko będzie miało problem ze świadomą decyzją o wyborze szkoły ze względu na możliwości poznawcze i jednak brak doświadczenia. Tym większa odpowiedzialność dorosłych, żeby przed posłaniem dziecka do szkoły zastanowić się nad tym, po co ja je tam posyłam. Czy po to, żeby ktoś się nim zaopiekował, kiedy jestem w pracy, czy może po to, żeby się rozwijało w sprzyjających rozwojowi warunkach.
Tylko że rodzice też są produktem systemu, w którym szkoła była (jest!) punktem odniesienia, pewnym constans, składnicą dogmatów społecznych, do której chodziło się po skrawki objawienia, że ma być tak, a nie inaczej. Że tylko te metody, których uczą w szkole, tylko te poglądy, które są transmitowane w szkole, są akceptowalne. Szkoła bardzo mocno pilnuje swojej dominacji w tej kwestii. Widać to bardzo wyraźnie w momencie, gdy rodzic chce przenieść ucznia do innej szkoły albo na nauczanie domowe. Pojawiają się wtedy tu i ówdzie uszczypliwe komentarze, że rodzice nie wiedzą, co robią, że są sekciarzami, oszołomami, że zabierają dziecku rozwój społeczny albo że jeszcze będą żałować. To stały zestaw szturchańców w kierunku rodziców.
A nikt przecież nie zabiera ze szkoły dziecka bez powodu. Coś się musiało w życiu tej rodziny wydarzyć, że została podjęta tak trudna i nieoczywista decyzja. Coś musiało w końcu pęknąć. I najczęściej nie chodzi wcale o oceny czy o szkolną rutynę, ale przede wszystkim o relacje. To nie jedynka z matematyki czy polskiego wpływają na decyzję o ewakuacji, ale bardzo często komentarze nauczyciela, które za tymi ocenami stoją. To często powiązanie zdolności i ocen z danego przedmiotu z wartością młodego człowieka w oczach nauczyciela. Jak często można usłyszeć o tym, że niektórzy są faworyzowani, bo mają lepsze oceny. To codzienność szkoły polskiej.
Niektórzy dostają łatkę „niewyuczalnych”, co to powinni być gdzie indziej, a nie zawracać głowę tego czy innego geniusza edukacji. Ileż znam przypadków, gdy w lutym lub w marcu uczeń słyszał, że nie zostanie dopuszczony do matury, czyli nie uzyska pozytywnej oceny na koniec klasy maturalnej i najlepiej, jeśli by zmienił szkołę na jakąś wieczorówkę albo powtarzał klasę (też najlepiej gdzieś indziej). Dlaczego? Bo popsują się temu czy innemu statystyki maturalne. Bo jest ryzyko, że tej matury nie zda. Szantażować łatwo z pozycji siły.
W takiej sytuacji bardzo duża praca jest do wykonania przez wychowawcę klasy. On powinien wziąć na siebie ciężar rozmowy z takim „pedagogiem” i z uczniem, bo złe emocje prowadzą bardzo często do wzajemnej antagonizacji i eskalacji konfliktu. Bardzo ważne jest, żeby wychowawca nie był w tym wszystkim sam. Ale żeby tak się stało, konieczne są dobre relacje w radzie pedagogicznej. Konieczne jest to, żeby nauczyciele nie bali się między sobą rozmawiać na trudne tematy. Jeśli pojawia się choćby jeden, który na jakikolwiek cień krytyki reaguje szyderstwem lub trzaskaniem drzwiami, to możemy być pewni, że to zatruje (prędzej czy później) wszystkie relacje w radzie.
Niewyuczalni uczniowie wcale tacy nie są. To bardzo często dzieci zaburzone emocjonalnie, psychicznie. Bardzo często problemy szkolne są czubkiem góry lodowej. Kiedy dostają łatkę, że się do niczego nie nadają, to się do niej przyzwyczajają i sami w to zaczynają wierzyć. W swoim czasie odbyłem mnóstwo rozmów z uczniami, którzy byli zmuszani do zmiany szkoły tuż przed maturą, bo nie dawali gwarancji sukcesu. A szkoła musi mieć sukces. Część została i ukończyła liceum oraz zdała (wzbudzając zdziwienie wśród wszechwiedzących) maturę, część uległa presji i też tę maturę zdała.
Nie było to oczywiście powodem do refleksji dla tych nauczycieli-mobberów. Komentarz to „udało się”, „ślepej kurze…” i tak dalej. I to jest największy dramat człowieka – brak autorefleksji i wiara we własną omnipotencję i wszechwiedzę. Jakże często wiązało się to z prowadzeniem zajęć z pożółkłych zeszytów z zajęć metodycznych na studiach bądź pierwszych lat pracy. Nie powinno być dla nich miejsca w oświacie. Wciąż jednak są, przyczyniając się do etykietowania młodych ludzi, do ich depresji i myśli samobójczych. I nawet jeśli jest to margines środowiska, to wpływa on bardzo na relacje w pokojach nauczycielskich, zatruwając je, a przede wszystkim na te pojedyncze losy, na tych, którzy zostali posłani do systemu edukacji po wiedzę i receptę na życie, a wyszli z niego połamani, z przetrąconą wiarą w siebie i zaburzoną samooceną.
Dlaczego jest tak, że szkoły językowe często dają gwarancję swojej jakości, zwracając pieniądze przy niepowodzeniu egzaminacyjnym, a ludzie płacą im niemało, żeby nauczyć się języka, a szkoła państwowa, która ma wszystko, żeby być skuteczną, takiej gwarancji dać nie może, a jeszcze podcina skrzydła? Na to pytanie znam odpowiedź tylko częściowo. System się wyradza i zaczyna być autonomicznym bytem, który czuje, że dzięki monopolowi nic mu nie zagraża. A monopol prowadzi do obniżenia jakości, bo nie trzeba się starać.
To bardzo uproszczona wizja, ale jestem przekonany, że dużo w niej prawdy. Nie ma ludzi niewyuczalnych, nie ma też nieudaczników. Oni powstają w wyniku oddziaływań zewnętrznych, w wyniku poniżania i odpychania. Nigdy tacy nie bądźmy.