Jak podzielić pomnożoną miłość?

Jak to jest z tą miłością w dużej rodzinie? Czy wystarczy jej dla wszystkich? Jak nią obdzielić dzieci w taki sposób, żeby żadne nie było stratne? Odpowiedzi na te pytania są niby oczywiste, ale…

Wielokrotnie różne osoby zadawały mi pytanie, jak to jest z tą miłością? Czy mamy jakiś jej zasób, ściśle określony rezerwuar miłości, dany nam raz na zawsze, i w zależności od tego, ile mamy dzieci, dzielimy tę miłość na dwie, trzy, pięć czy więcej części, tak by każdy został obdarowany jakąś, najlepiej równą cząstką? Na szczęście nie, bo wówczas im więcej byśmy mieli dzieci, tym każdemu moglibyśmy dać mniejszą cząstkę naszej miłości. A to przecież tak nie działa. Miłość na szczęście nie jest zamknięta w żadnych ramach, nie rodzimy się i nie wchodzimy w dorosłość z jakimś jej zapasem, który z biegiem lat się wyczerpuje. Ma ona tę właściwość, że potrafi się mnożyć. I ja tego mnożenia doświadczyłam i cały czas doświadczam. Kiedy na świecie pojawiały się nasze kolejne dzieci, tej miłości przybywało. Dzieci dostawały jej zawsze tyle, ile potrzebowały, bo z każdym kolejnym dzieckiem robiło się jej coraz więcej. I dobrze, że miłość ma taką właściwość. Bo jak inaczej? Pewnie trzeba by innemu dziecku zabrać jakąś cząstkę, by dać innemu. To byłoby dopiero okrutne działanie. Bo ile tej miłości trzeba by zabrać, jaką cząstkę, komu, czy wszystkim po trochu trzeba by coś uszczknąć, czy zabrać tylko jednemu. Uff, dobrze, że nie musiałam takich decyzji podejmować, bo naprawdę nie potrafiłabym tego zrobić. A poza wszystkim takie działanie wiązałoby się z ogromną krzywdą i zapewne zostawiłoby ogromną ranę i ból, z którym te dzieci musiałyby się mierzyć w swoim życiu. 

Na szczęście miłość jest nieograniczona i wystarczy jej dla wszystkich. Zresztą ma ona wiele innych cudownych właściwości, o których w codzienności i tej bieżącej gonitwie łatwo zapomnieć. Nie tylko się mnoży, nie tylko jej pokłady są nieprzebrane i niewyczerpalne, ale też, jak pisał św. Paweł, miłość jest cierpliwa, łaskawa, nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego. A dodatkowo wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. I najważniejsze – miłość nigdy nie ustaje. I choć Hymn do Miłości często wybierają młode pary jako ślubne czytanie, dla mnie jako rodzica to też jest ważna lektura, do której staram się często wracać. Bo ona mi przypomina, czym jest miłość, szczególnie w sytuacji, kiedy z powodu jakichś trudności czy zmęczenia wydaje mi się, że nawet deka tego uczucia już z siebie nie wykrzesam. Dzięki Bogu, to tylko fałszywe wrażenie. 

Jako rodzice robimy wszystko, żeby tej miłości naszym dzieciom nie zabrakło. Mamy bowiem świadomość, że niezaspokojenie potrzeby miłości powoduje liczne problemy i komplikacje, dlatego staramy się robić wszystko, żeby każdego tą miłością obdarować. I każdemu dać jej tyle, ile potrzebuje. Ale jakkolwiek byśmy się starali, i tak na tej drodze będziemy popełniać błędy, które wytkną nam ci, którym tę miłość dajemy. Bo dzieci to doskonali obserwatorzy rzeczywistości, bardzo wyczulone na wszelką niesprawiedliwość (w ich mniemaniu, rzecz jasna). Niejeden rodzic w swoim rodzicielstwie musiał pewnie stawić czoła rozmaitym zarzutom kierowanym pod swoim adresem. Niejeden słyszał pretensje typu: „A wy bardziej kochacie moją siostrę/mojego brata”; „To mój brat, a nie ja, jest waszym ulubionym dzieckiem”; „On/ona może więcej, a ja, jak byłam w jego czy jej wieku, to mogłem/mogłam znacznie mniej”. To tylko przykłady, ale jako rodzice nie raz słyszeliśmy takie pretensje. Na boku zostawiam wszelkie sytuacje wręcz patologiczne, w których faktycznie faworyzowane jest jedno dziecko kosztem innych albo kiedy jedno jest stawiane za wzór, do którego inne dzieci nie dorastają (bo są po prostu sobą, a nie swoim rodzeństwem) i przez to są nieustannie krytykowane czy strofowane.

I w tym momencie dochodzimy do „ale”. Mamy miłość, która się mnoży, a nie dzieli. I to jest fakt niepodważalny. Ale i tą pomnożoną miłością musimy obdzielić tych, którzy tej miłości potrzebują. Ale jak to zrobić sprawiedliwie? Czy w ogóle jest to możliwe? Czy sprawiedliwie to znaczy po równo, czy jednak według potrzeb? Jak to mądrze zrobić, żeby nikt nie odczuł straty czy nie poczuł się za mało obdarowany? Od dwudziestu lat zadaję sobie te pytania i ciągle nie mogę znaleźć na nie odpowiedzi. Nikt też nie potrafi dać mi gotowej recepty, jak to zrobić. A może po prostu takiego gotowego sposobu nie ma, bo każde dziecko jest inne i każde tej miłości potrzebuje w inny sposób? Może każde posługuje się innym językiem miłości, a kluczem do sukcesu jest jego odkrycie i poznanie? A można to zrobić tylko wtedy, kiedy z miłością patrzymy na nasze dzieci i tę mnożącą się miłość im dajemy.