Jak wychować papieża? - rozmowa z AGATĄ PUŚCIKOWSKĄ
ANNA SOSNOWSKA: Podobno Twój dziesięcioletni syn chce zostać papieżem?
AGATA PUŚCIKOWSKA: To już trwa od ostatniego konklawe. Tyle, że nie zdecydował się jeszcze na imię – najpierw miał być papieżem Celestynem, potem Atanazym. W sumie papież Julian, a tak syn ma na imię, też brzmi dumnie. Obecnie jednak Julek zaczyna trochę bardziej realnie patrzeć na sprawę. Ojciec wytłumaczył mu, że do zostania papieżem daleka droga. W każdym razie syn nieodmiennie, od kilku lat, deklaruje chęć bycia księdzem.
Jak w takim razie wychować dobrego przyszłego księdza – a może i papieża?
Nie wiem. Ja mogę tylko obserwować matki dobrych księży, uczyć się. Ale mam wrażenie, że nie dosięgam do ideału.
Dlaczego? Przecież kochasz swoje dzieci, wierzysz w Boga, ufasz Mu.
Ale nie jestem typem ciepłej, delikatnej mamy, zajmującej się tylko domem i będącej wyłącznie do dyspozycji dzieci. Mnie raczej rozpiera energia, dużo działam poza domem, mam mocny temperament. Tymczasem - chyba - matki dobrych księży, które znam, to spokojne, pełne cierpliwości istoty.
Czyli nie jesteś taką mamą-przytulanką?
Przytulanką jestem, gdy dziecko tego potrzebuje. Ale jednocześnie jestem bardzo konkretna i wymagająca. Jeśli po raz kolejny, mimo tłumaczenia, proszenia, dyskusji, przyszły ksiądz Julek swoim gadulstwem rozwala lekcję w klasie, przestaję być milutka. I stawiam granice zdecydowanie, wręcz ostro.
I tu obalamy stereotyp, że wierzące matki mają święte, anielskie dzieci.
Moje stanowczo nie są anielskie – wszystkie są bardzo charakterne.
Po mamusi?
Po tatusiu też, ale trochę inaczej. Z nas dwojga powstała mieszanka wybuchowa. Mimo że mąż przy każdym kolejnym dziecku powtarzał: „To już na pewno będzie spokojne”...
Kiedy syn Ci oświadcza, że chciałby zostać księdzem, dopada Cię nagle świadomość, że właśnie Ty i Twój mąż jesteście odpowiedzialni za jego duchowy rozwój?
Nie. Ta świadomość towarzyszy nam od chwili, kiedy wiemy, że dziecko się poczęło i już jest z nami. Wtedy pojawia się wielopłaszczyznowe poczucie odpowiedzialności - za jego zdrowie fizyczne, psychiczne i duchowe też. I to się dzieje zupełnie naturalnie, bez zbędnych słów czy teorii. Nie obudziłam się pewnego pięknego dnia z genialną myślą: „Od dziś tak wychowuję, by dziecko poszło do Nieba”.
Podobno niektórzy rodzice tak właśnie robią.
Być może. Ale dla mnie byłoby to sztuczne. Wychowanie, towarzyszenie dziecku w dojrzewaniu, to proces. Rodzice mają na ten proces wpływ największy. Ale nie jesteśmy jedyni. Dziecko ulega wielu wpływom, spotyka wielu różnych ludzi. Doświadcza, poznaje, w końcu samo wybiera. To jest trochę tak, jak ze zbilansowaną dietą dla dzieci. Starasz się, gotujesz w miarę zdrowo, ale nie zawsze masz pod całkowitą kontrolą to, co dzieciaki zjedzą. I pewnie nie raz zamiast marchewki sięgną po lizaka. W dodatku nie umyją zębów, chociaż wiedzą, że trzeba. Podobnie sprawa wygląda z wychowaniem do religijności, czy mówiąc górnolotnie - do Nieba. Robisz wszystko, by dziecko szło dobrą drogą, mądrze wybierało. Ale to samo dziecko, gdy dorośnie - dokona wyboru. Niedawno moja koleżanka napisała na Facebooku: „Ten moment, gdy dorosłe dziecko samodzielnie wybiera Pana Boga...”. Poczułam dreszcz, kiedy to przeczytałam. I pozytywne uczucie zazdrości.
No tak - rodzic może dać dziecku pewne narzędzia, ale życia za niego nie przeżyje.
Wychowanie do wiary – i wychowanie w ogóle – moim zdaniem polega właśnie na tym, żeby pokazać dziecku alternatywę wobec różnych propozycji świata. Pokazać mu świadectwo własnego życia i uczyć je mądrze wybierać. Wtedy jest szansa, że ono w przyszłości także będzie dokonywało dobrych wyborów.
Mówisz o świadectwie. Jak to u Was wygląda?
Z pewnością nie siadamy i nie opracowujemy z mężem strategii, jak przeprowadzać dzieci przez kolejne stopnie wtajemniczenia religijnego.
Wszystko dzieje się w tyglu codzienności?
Stanowczo. Po prostu trwamy jako para, jako małżeństwo. Dzieci widzą, że się kochamy. A gdy ja (ekstrawertyk) się wściekam, to mąż (introwertyk) mnie przytula. Przy dużej dawce miłości i emocji, które towarzyszą nam od początku, przez 13 lat małżeństwa, dajemy też sobie spory margines wolności i tolerancji. Co pewnie wynika z wzajemnego zaufania. Ja nie wyliczam mężowi godzin spędzonych poza domem i jeżeli chce pójść gdzieś jeszcze po robocie, to się na to zgadzam. (Choć czasem, zmęczona całym dniem i dziećmi, kategorycznie proszę, by wrócił. I to jak najszybciej). Mąż z kolei nie ma pretensji, że w moim życiu jest wiele takich sfer, w których on prawie nie uczestniczy. Może dlatego, że ma pewność, iż są to sfery, które nie niszczą małżeńskich relacji.
Modlicie się razem, całą rodziną?
Modlimy się późnym wieczorem z mężem, a wcześniej - osobno z dziećmi. Wspólna modlitwa całej rodziny to ideał, więc powinniśmy nad nim popracować. I to zanim dzieciaki zaczną się buntować i kombinować jako wojujące nastolatki. Teraz jeszcze są podatne na wszelkie tego typu inicjatywy.
W czym zatem problem? W braku czasu?
Rzeczywiście w wielodzietnym domu wszystko dzieje się szybciej i doba powinna trwać co najmniej 30 godzin. Dzieci wracają do domu ze swoich zajęć dodatkowych o różnych porach, a ja popołudniami oraz wczesnym wieczorem zamieniam się w matkę-taksówkę, która towarzystwo dowozi i rozwozi w dziesiątki miejsc. Mąż z pracy wraca też bardzo późno. Jednak wygospodarować kilka minut na wspólną modlitwę z pewnością można. Problemem więc nie jest brak czasu, lecz brak ciszy, psychicznego wyhamowania. Konieczność wyciszenia emocji, znalezienia chwili spokoju w całodziennym zawirowaniu. Nad tym musimy pracować… Wyobraź sobie zresztą temperamentną czwórkę dzieci, które mają swoje sprawy, problemy, szkołę, trudności, kłopoty, a do tego niemowlaka, który potrzebuje ciągłej uwagi (śmiech)... Na to wszystko nakłada się zwyczajne zmęczenie nas, dorosłych. A może właśnie w tym szaleństwie jest metoda? Może trzeba nieco na siłę, właśnie podczas domowego ferworu zwołać wszystkich i klęknąć do modlitwy? I wtedy przyjdzie cisza…
Rozmawiasz z dziećmi o Bogu?
Tak, ale nie podam ci teraz przykładu konkretnej rozmowy, bo to się po prostu dzieje naturalnie, mimochodem niemal. Między setkami różnych rozmów, dyskusji, w ferworze zwykłego rodzinnego życia. Chyba najgorsze, co można zrobić, to twardo, ostro, poszufladkować sfery życia w rodzinie.
Teraz się bawimy, potem gadamy o Panu Bogu, a później uczymy się jeść widelcem i nożem?
Doskonały przykład. Natomiast dopóki starczy sił, nasze dzieci będą chodzić do szkoły katolickiej.
Dlaczego to dla Was takie ważne?
Chociażby dlatego, że nie życzymy sobie lekcji przygotowania do życia w rodzinie prowadzonej metodą prezerwatywy i banana. Jeśli trzeba, sama z dziećmi rozmawiam o prezerwatywie. W sposób, jaki uważam za słuszny. Poza tym szkoła katolicka daje dzieciom wsparcie i potwierdzenie tego, co widzą w domu. Dzięki temu, wychodząc do innych środowisk, są mocniejsze, pewniejsze siebie. Wiedzą, że to nie obciach mieć czworo rodzeństwa czy chcieć zostać księdzem.
Dbacie o to, żeby dzieci obracały się tylko w tzw. kręgach katolickich?
Spora część naszych bliskich znajomych to praktykujący katolicy. Ale nasi przyjaciele to również osoby zupełnie niewierzące, będące w przeróżnych sytuacjach życiowych. Mamy też wspaniałych przyjaciół wśród osób prawosławnych i protestantów. Nasze dzieci, poza katolicką szkołą, przebywają w bardzo wielu środowiskach, poznają różnych ludzi. Jeżdżą na kolonie z Katolickim Stowarzyszeniem Młodzieży, ale też na mocno świecki obóz judo. Wychowanie katolickie nie polega moim zdaniem na tworzeniu sztucznego, zamkniętego środowiska.
Nie boisz się o nie?
Boję (śmiech). Dlatego powierzam dzieci Panu Bogu. On zadba o nie najlepiej.
Wasze dzieci należą do jakichś grup kościelnych?
Jeden z naszych synów jest ministrantem. To był jego osobisty wybór i dobrze sobie radzi. Chociaż szczerze mówiąc, wcale mi się na początku jego ministranckiej kariery nie uśmiechało, że w sobotę rano (po męczącym tygodniu) trzeba go było wozić na zbiórki. Kościół jest dość daleko od naszego domu. Ale w sumie opłaciło się (śmiech). Niedawno chrzciliśmy Jasia, nasze najmłodsze dziecko. I Julek - ministrant, wpatrzony w brata, z pełną powagą i oddaniem w czasie obrzędu podawał księdzu wodę święconą i oleje. To było bardzo wzruszające i dla męża, i dla mnie. Miałam oczy pełne łez, co mi się rzadko zdarza.
Natomiast Anielka, nasza najstarsza córka, należy od dwóch lat do ZHR. Jest w drużynie dość mocno związanej z Kościołem. To także był osobisty wybór córki.
A Wy z mężem należycie do jakiejś grupy religijnej, wspólnoty?
Nie. Nie należymy do żadnej grupy, chociaż od czasu do czasu słyszymy: „Kiedyś dojrzejecie do wspólnoty”. Więc ja odpowiadam: „Dobra, ale na razie jesteśmy w Kościele katolickim”. Całkiem spora wspólnota, prawda?
Podsuwasz dzieciom do czytania książki o tematyce religijnej?
Jasne. Chociaż zwykle są to książki poważniejsze, czyli teoretycznie nie dla dzieci. Dzieciaki swego czasu na przykład zaczytywały się w żywotach świętych. A najstarsza córka, Anielka niedawno jednym tchem przeczytała książkę o mamie księdza Jerzego Popiełuszki… Jeśli chodzi o literaturę stricte religijną, dedykowaną dzieciom, to mam wrażenie jednak, że bywa nudna i nieco łopatologiczna. Nasze dzieciaki nie przepadają za takimi klimatami. Natomiast absolutnymi perełkami są książki napisane przez wierzących autorów, którzy pewne treści pokazują jakby między wierszami. Słynne „Opowieści z Narni” są chyba najlepszym tego przykładem. Ale i współczesna literatura dla dzieci nie jest pozbawiona wartości. Czytałam ostatnio dzieciom książki Agnieszki Chylińskiej o przygodach rodzeństwa, Zezi i Gilera. Nie jest to wybitna literatura, jeśli chodzi o styl. Ale kapitalnie pokazuje świat, w którym żyją i moje dzieci. Zezia i Giler poznają świat, mają problemy w szkole, zdobywają przyjaciół, chodzą do kościoła, mają i lubią swojego księdza katechetę. W końcu rodzi im się ukochany braciszek.
Czyli - znowu - to pokazuje, że rozwijanie duchowości dziecka to element pewnej całości, a nie jakaś wydzielona przestrzeń. Co jest jeszcze ważne?
Staramy się tak przekazywać wartości, które wyznajemy, by nie wzbudzić w dzieciach (błędnego) przekonania, że to my jesteśmy jacyś lepsi, fajniejsi, bardziej święci. Chociaż oczywiście dzieci doskonale wiedzą, że jesteśmy dumni z wartości, jakimi się kierujemy, z modelu życia który przyjęliśmy. Jednym słowem, wolę uczyć dzieci mądrej pokory niż pychy.
W kościele często podczas kazań czy adwentowych albo wielkopostnych akcji mobilizuje się dzieci do dobrego zachowania – ze względu na Pana Boga. Ale to jest raczej wychowywanie niż ewangelizowanie. Nie masz z tym problemu?
Nie, jeżeli nie nadużywa się autorytetu Pana Boga i nie używa Go jak formy nacisku.
Strasząc na przykład: "Jak tego nie zrobisz, Pan Bóg się pogniewa"?
Dokładnie.
Cały czas mówimy, że różne dziedziny naszego życia się przenikają. I to jest prawda. Podobnie, aby pozytywnie zmotywować dziecko, można użyć wielu argumentów, z różnych „półek”. Oczywiście w zależności od sytuacji i kontekstu. Jeśli chcę, by dziecko posprzątało pokój, mogę zachęcić je na wiele sposobów: fajnie mieć wokół siebie czystą, estetyczną przestrzeń, gdyż w takiej przestrzeni przyjemnie jest mieszkać. W dodatku czysty pokój sprawi mamie radość. I w końcu, dobrze jest być posłusznym, bo - mówiąc górnolotnie - podoba się to Panu Bogu.
Słyszy się czasem taką opinię, że wychowanie religijne jest domeną matki. W Waszej rodzinie też obowiązuje taki podział ról?
Nie. Tak jak wspólnie wychowujemy do uczciwości, do obowiązkowości, dyscypliny, podobnie razem wychowujemy religijnie. Na tematy duchowe dzieci rozmawiają i ze mną, i z moim mężem. Do Kościoła chodzimy zawsze wspólnie. Myślę, że jeśli ojciec się w sferę wychowania religijnego nie włącza, to potem istnieje niewielka szansa, że piętnastoletni chłopak pójdzie do kościoła. Matka wtedy słyszy: Nie zaciągniesz mnie tam, ojciec też nie chodzi!
Masz jakieś rady dla rodziców, którzy w kwestii religijnego wychowania dzieci są skazani na działanie w pojedynkę?
Ja nie mam, ale mądrzejsi ode mnie – tak. Znawcy tematu twierdzą, że w takiej sytuacji ważne jest znalezienie dziecku innego fajnego wzorca – to może być wujek, starszy brat czy katecheta. Przyjaźnię się z małżeństwem, w którym ona jest bardzo mocno wierząca, a on jest agnostykiem, przy czym wspiera praktyki żony, nie utrudnia ich. Dzieci mogą się w tym układzie harmonijnie rozwijać. Z poparciem ojca jeżdżą na rekolekcje czy śpiewają w kościelnym chórze. Znam też inny przykład, gdzie niewierzący mąż stwarza problemy swojej wierzącej żonie. Dzieci bardzo źle to znoszą.
Rodzice fundują im niezłe rozdarcie.
Raczej ojciec. Najpierw przy chrzcie zgodził się na religijne wychowanie. A teraz po prostu jest niekonsekwentny i nieuczciwy. A dzieciaki faktycznie są rozdarte: widzą zasadniczą różnicę w działaniu ojca i matki, miotają się między jednym a drugim. Taki brak spójności to chyba najgorsze w wychowaniu religijnym – i wychowaniu w ogóle.
Rozmawiamy o tym, w jaki sposób staracie się z mężem ewangelizować Wasze dzieci. A jak one ewangelizują Was?
Niedawno syn napisał przepiękną modlitwę do Ducha Świętego. Pomodliłam się nią z ogromną radością. Mimo że słowo „krzyż” napisane zostało z błędem ortograficznym. Dobrym przykładem będzie też sytuacja sprzed kilku dni. Przyszła do mnie najstarsza córka i pyta: „Mamo, to prawda, że w Belgii można zabijać chore dzieci? I to się nazywa eutanazja?” Ja odpowiadam, że tak. I wtedy moja córka, mająca dwanaście lat, prostymi słowami zrobiła mi wykład z psychologii i etyki. Powiedziała coś, o czym zapomniała zachodnia Europa: „Mamo, przecież jak dziecko tak bardzo cierpi, to ono nie wie, co mówi. Ono nie potrzebuje czegoś takiego, jak zabicie. Ono potrzebuje wsparcia, modlitwy, prawdziwej pomocy. Dorośli nie powinni zabijać dzieci!”. Dodała jeszcze: „Wiesz co? Mam nadzieję, że w Polsce tego durnego prawa nie przejmą, bo to trzeba zmienić”. I poszła.
A Ty stałaś jak osłupiała?
Nie do końca. Dzieci często mnie zaskakują. Ale to właśnie pokazuje, że są naprawdę fajnymi i wrażliwymi, myślącymi młodymi ludźmi.
Wygląda na to, że Wasze wychowawcze starania nie idą w las.
Mam nadzieję. Ale pewności nabiorę dopiero wtedy, gdy dzieci dorosną.
Agata Puścikowska - absolwentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Warszawskim. Redaktor "Gościa Niedzielnego", współpracuje także z innymi mediami. Społecznie zajmuje się działalnością pro-life, pracuje z kobietami przed decyzją o aborcji oraz żałujących dokonanej aborcji. Lubi muzykę Chopina, książki i podróże. Żona Piotra i mama pięciorga dzieci.
Fot. Krzysztof Stępkowski