Jest taki moment…

Lubię gwar, lubię, kiedy w domu coś się dzieje, a jednocześnie potrzebuję ciszy. Przebodźcowana nie jestem w stanie funkcjonować. Staję się rozdrażniona, łatwiej wybucham i podnoszę głos, co niestety ani mnie, ani domownikom nie służy.

W domu, w którym mieszka kilka osób, cisza to towar luksusowy. Każdy chce coś powiedzieć, każdy chce zostać wysłuchanym. I to teraz, natychmiast, nie zaraz. Czasem trudno przebić się z prośbą, trudno być usłyszaną, kiedy wokół tylko gwar i hałas. Najgorzej, jak naraz próbuje mi coś zakomunikować dwoje lub troje dzieci. Jak któregoś nie usłyszę, to zaraz jest foch i lament, że słucham tylko tego, co brat czy siostra mówią, a nie jego. A to wcale nie tak. Bo chciałabym usłyszeć wszystkich, tyle że kiedy wszyscy naraz mówią, to tak naprawdę nie słychać nikogo. Do tego dzwoniące telefony, rozmowy, muzyka, kłótnie rodzeństwa („Mamo, ona na mnie patrzy”, „Mamo, ona oddycha moim powietrzem”) i chwilami we własnym domu czuję się jak na zwariowanym lotnisku. Brakuje tylko zapowiedzi przez megafon. Choć i do tego pewnie byłyby zdolne moje dzieci, gdyby tylko miały ku temu odpowiednie narzędzia. Patrząc jednak z pewnej perspektywy, nie jest to nawet takie złe, bo to oznacza, że dom żyje. A przecież życie to nie sanatorium.

Czasem cisza wcale nie musi oznaczać niczego dobrego. Pewnie każdy rodzic mógłby się podzielić jakąś historyjką związaną z ciszą i kreatywnością dzieci. Ja również taką mam. Kiedy moje dzieci były jeszcze małe, któregoś dnia wyciągnęły na środek pokoju wszystkie pluszaki. Ja zajęłam się w tym czasie gotowaniem, ale kątem oka zerkałam, czy nic się złego nie dzieje. Jako że dzieci bawiły się zgodnie, uśpiło to moją czujność. Kiedy po dłużej chwili ciszy zorientowałam się, że coś jest jednak na rzeczy, było już za późno. Jako że w najlepsze bawiły się w dom czy przedszkole, to w pewnym momencie postanowiły przewinąć swoje maskotki, a przy okazji… wysmarować je dość tłustym kremem przeciwko odparzeniom (widziały, że tak się dzieje, kiedy zmieniałam pieluchy młodszemu rodzeństwu). Jako że kremu nie żałowały, to oprócz przytulanek, w tłustej mazi były podłoga (jakże się cieszyłam, że wtedy jeszcze nie miałam w salonie dywanu), meble i ich ubranka. Pozbycie się tej substancji nie było proste. Parę przytulanek i ubranek trafiło na śmietnik, bo w żaden sposób nie mogłam sprać tego kremu. Na szczęście nic gorszego się nie wydarzyło.

Choć cisza może być pułapką, to ja jej bardzo potrzebuję. Ma ona dla mnie wymiar terapeutyczny. Po prostu lubię, kiedy w domu jest cicho. Gdy jestem sama, zazwyczaj nie włączam żadnej muzyki (no, czasem radio, kiedy gotuję obiad i już się wzmocnię ciszą), żadnego podcastu, nic. Potrzebuję pobyć sam na sam z własnymi myślami, bez żadnych zagłuszaczy i przeszkadzaczy. Wtedy najlepiej odpoczywam i się regeneruję. Cisza dla mnie jest nawet lepsza niż poobiednia drzemka. Kiedy nie mam w ciągu dnia takiego momentu zatrzymania i wyciszenia, hałas działa na mnie frustrująco. Drażni mnie i złości. I sprawia, że tę złość i frustrację rzutuję na innych. A naprawdę nie chciałabym tego robić.

Jest też taki moment, kiedy wieczorny gwar powoli zamienia się w ciszę, kiedy po wspólnej rodzinnej modlitwie dzieci rozchodzą się do swoich łóżek. Niektóre jeszcze czytają książki, niektóre słuchają muzyki, ale już nie rozmawiają. A potem słychać już tylko dobiegające z różnych pokoi równe oddechy, pochrapywania czy czyjeś westchnienia przez sen. To moment, w którym lubię pracować. Ta cisza zakłócana tylko oddechami domowników działa na mnie mobilizująco i kojąco. Ta cisza po całym dniu, kiedy jeszcze sama się nie położę, jest mi bardzo potrzebna, bo dzięki niej wracam do równowagi i nabieram sił do działania. Podobnie zresztą działa na mnie cisza poranka. Lubię wstawać, kiedy jeszcze wszyscy domownicy śpią. Parzę sobie wtedy kawę i kontempluję ciszę. I jeszcze lubię ciszę w kościele, tę przed poranną mszą świętą czy ciszę kaplicy adoracji, kiedy mam szansę usłyszeć, czego dziś Pan Bóg ode mnie oczekuje.