Józef Wittebols - biskup, misjonarz, męczennik

Opis męczeństwa, przekazany przez księdza E. Wolter’a:

„Diecezja Wamba pod panowaniem terroru”.

Dnia 29 lipca, kończąc mój doroczny urlop, gdy wsiadłem do samolotu, aby udać się do Konga, nie miałem najmniejszego przypuszczenia, że lecę w stronę piekła.

Co prawda dzienniki umieszczały na pierwszych stronach wielkie tytuły, w stylu: „Rebelianci są 20 km od Kisangani”. Wiedziałem jednak, że mój biskup czka na mnie na początku sierpnia i dla tego nie przyszła mi nawet myśl przedłużania mojego urlopu. Parę dni później, byłoby to już rzeczą niemożliwą, ze względu na środki komunikacji, dostać się do Konga. Wsiadłem, więc do samolotu, licząc na Opatrzność Bożą. W Kinszasie przesiadłem się na ostatni samolot odlatujący do Kisangani i byłem na miejscu 30 lipca. Dnia 1 sierpnia byłem już w Wamba, odległym o 450 km od Kisangani. Czwartego sierpnia Kisangani znalazło się w rękach rebeliantów, prawie baz walki.

Księża z diecezji Wamba przebywali w tym czasie w Bafwabaka na dorocznych rekolekcjach. Ks. biskup Wittebols, wiedząc o upadku Kisngani, polecił swoim księżom, wrócić do ich parafii po rekolekcjach, podobnie jak miało to miejsce w roku 1960.

Dnia 12 sierpnia przyszedł do biura Administracji Terytorialnej telegram, następującej treści, zredagowany przez rebeliantów: „W przeciągu 3 dni będziemy w Wambie”. Dnia 15 sierpnia, po uroczystej Mszy świętej, Simba oficjalnie weszli do Wamba z hukiem wystrzałów z karabinów i broni maszynowej. Kilka jeep’ów jeździło bardzo szybko po mieście, szukając kilkunastu żołnierzy z Armii Narodowej Konga (ANC), którzy byli zobowiązani bronić miejscowej ludności przed wrogami. Oni jednak ukryci byli już w głębinach lasu tropikalnego. Nieco później pojawił się na misji pierwszy Simba i dał nam polecenie, aby wszyscy misjonarze i Siostry zakonne, zebrali się w domu ks. biskupa. Byliśmy w liczbie 20 osób zebranych wokół naszego biskupa; było nas 3 misjonarzy i jeden Kongijczyk (trzech następnych Kongijczyków uciekło do lasu słysząc tryumfalne wejście simba do Wamba). Było z nami 16 Sióstr zakonnych; 3 Belgijki, 4 Włoszki i 9 zakonnic tubylczych, ze Zgromadzenia Sióstr Świętej Rodziny. Pytaliśmy się, co nas czeka.

Pół godziny później pojawiła się u nas cała grupa bojowników Simba, wyprowadzili nas na zewnątrz domu i zmuszali, bijąc nas kijami, do szybkiego biegu w stronę budynków Administracji Terytorialnej. Wszyscy Europejczycy, pracujący w Wamba, byli już na placu tych zabudowań. Kapitan armii Simba spisał nasze dane osobowe i zaczął się pastwić nad Wikariuszem Generalnym ks. Agwala, zarzucając mu, że jest współpracownikiem dawnego reżimu, ponieważ nosił szaty koloru fioletowego, przysługujące godności wikariusz generalnego. Wydawało się, że zabije go na miejscu, lecz mimo wszystko zostawił go jeszcze przy życiu. W tym czasie doszły do nas dziwne okrzyki radości; prowadzano, bowiem na dziedziniec Administratora Terytorialnego. Wyglądał on jak strzęp człowieka. Gdy nas zauważył, rzucił się na kolana i zaczął głośno prosić: „Księża, ratujcie mnie”. Na znak dany przez kapitana, grupa żołdaków Simba rzucił się na klęczącego Administratora, bijąc go kolbami karabinów i kopiąc butami, w końcu na oczach wszystkich zebranych dobito go serią kul. Następnie kapitan zwrócił się do nas z następującymi słowami: „Od roku 1960 misjonarze mieszają się ciągle do polityki, nie będzie to dalej tolerowane, trzeba z tym skończyć od teraz”. Następnie powiedział, że może nas odesłać do naszego domu, jeżeli będziemy posłuszni temu, co powiedział, i wówczas nie spotka nas nic przykrego.

Posiłek przygotowany przez naszego kucharz wrócił nietknięty do kuchni. Wszyscy byli to tego stopnia wzburzeni, że nikt nie miał ochoty na jedzenie. Tego samego dnia, Simba przyszli przeprowadzić rewizję w naszym domu, szukali żołnierzy ANC, którzy ukryli się w lesie. Jeden z bojowników Simba, przerażającym wrzaskiem spędził wszystkich księży do jednego pomieszczenia i polecił nas pilnować jednemu z żołnierzy, dobrze uzbrojonemu; inni w obecności jednego z księży, penetrowali nasze mieszkania, przeglądając wszystko. Otwierali szeroko szafy, przypuszczając, że są tam ukryci żołnierze ANC. Podobne rewizje odbywały się każdego dnia, przez cały tydzień.

W następnych dnia wielki plac przed budynkiem Administracji Terytorialnej, stał się okrutną sceną bestialskiego mordu; zostali tu wymordowani, jak stado zwierząt na oczach zebranej ludności; szefowie wiosek, kierownicy państwowych urzędów i administracji rozmaitych szczebli.

Pułkownik kierujący oddziałem egzekucyjnym miał do dyspozycji trzy plutony, pierwszy pluton egzekucyjny uzbrojony był w karabiny, drugi w dzidy afrykańskie, a trzeci w grube kije. Według życzenia pułkownika, jeden z tych plutonów wzywany był do przeprowadzenia egzekucji. Aby uczynić spektakl bardziej odrażającym, wielu skazanych na śmierć było przed egzekucją poddawanych okaleczeniom, żołdacy odcinali im wszystko, co tylko w ciele ludzkim mogło być odciętym. Jeden pielęgniarz był zmuszony odrzeć ze skóry żywego szefa plemiennego, a następnie jego skóra obnoszona był po wszystkich placówkach szefów plemiennych, z przerażającym wrzaskiem obwoływacza: „Patrzcie, co zostało z waszego wielkiego szefa”. W przeciągu trzech dni, było tak zamordowanych więcej niż 60 osób. Dzięki Bogu, za to, że nie musieliśmy oglądać tych wszystkich okropności, opowiedzieli nam o nich nasi nauczyciele, którzy byli zobowiązanie do patrzenia na te okrucieństwa.

Po tych strasznych i makabrycznych dniach, życie znów wróciło prawie do normalnego. Strach miejscowej ludności odwiódł wielu z nich od nabożeństw kościelnych, niektórzy przestali w ogóle chodzić do kościoła na skutek wrogiej propagandy bojówkarzy Simba, którzy wszędzie rozpowiadali: „Misjonarze głoszą wam kłamstwa, mówią, że przyjechali wam głosić Jezusa Chrystusa, lecz Chrystus jest zbawicielem ludzi białych, naszym zbawicielem jest Patryk Lumumba i my do niego winniśmy się modlić”.

Początkiem października zostały otwarte szkoły, jak czyniono to zwyczajne. Liczba dzieci w naszych szkoła nie zmniejszyła się; zapisało się 1800 chłopców i 1200 dziewcząt. Nieco później, gdy Simba zaczęli wcielać młodych chłopów do ich armii, znikło z naszych szkół około 300 chłopców z klas 4, 5 i 6-stej. Obietnice za wstąpienie do arii były bardzo kuszące dla młodych chłopców; w dniu zapisania się do wojska, nowy rekrut otrzymywał 3000 franków, a na końcu miesiąca jako żołd 6000 franków. Trudno było się oprzeć takiej pokusie! Po kilu dniach ćwiczeń, biedni chłopcy, odwożeni byli ciężarówkami do Kisangani, a stamtąd wysyłani do Kindu na wojnę. Co się z nimi tam stało? Nie widzieliśmy żadnego z nich powracającego do swojej rodziny. W październiku zaczęły funkcjonować szkoły średnie. Ponieważ większość ich profesorów była na wakacjach w Europie i nie mogli wracać, musieliśmy się ograniczyć do otwarcia jedynie dwóch pierwszych klas szkół średnich. Sale wykładowe były przepełnione uczniami.

W ciągu tego miesiąca, Simba przeprowadzali u nas wiele razy rewizję. Teraz nie szukali żołnierz ANC, lecz tajnych radionadajników, którymi mieliśmy się porozumiewać z Amerykanami. Był to czas, kiedy bojownicy Simba zaczęli ponosić pierwsze poważne porażki, a przypisywali to interwencji amerykańskiej. Uważali, że biskup najprawdopodobniej współpracuje z Ameryką. Wszystkie aparaty radiowe, tranzystory magnetofony i adaptery, aparaty fotograficzne, nawet telefony, zabierali, ponieważ były to przedmioty podejrzane, którymi można się było porozumieć z Amerykanami. Wszystkie te niedogodności nie sprzyjały naszej pracy w kościele, w szkołach i w szpitalach.

Kilku Simba, dobrze uzbrojonych, przyszło do nas na misję i poleciło, abyśmy szli z nimi do kasyna wojskowego. Wszyscy Europejczycy byli już tam zebrani. Pułkownik z Kisangani kontrolował osobiście nasze dokumenty. Siostry zakonne i Grecy zostali odesłani do ich domów. Wszyscy inni: Biskup, misjonarze i Belgowie byli prowadzeni w dwóch szeregach do Hotelu pod Palmami, aby pozostać tam w areszcie domowym. Tego samego wieczoru dołączyli do nas księża z małego seminarium i ks. Flick z Bayenga. Razem z biskupem było nas 11 osób zamkniętych w jednym pomieszczeniu z dwoma łóżkami, jednym fotelem i jednym krzesłem. Ks. biskup spędził nic w fotelu, inni „wypraszczali” kości, po chwili na łóżkach.

Nocą, Simba ciągle wpadali do nas z wielkim wrzaskiem i grozili nam śmiercią. Następnego dnia, jeden oficer zmusił mnie do towarzyszenia mu do naszego domu, gdyż szedł tam szukać ukrytego nadajnika radiowego, był on przekonany, że taki nadajnik jest na pewno w naszym domu. Nie znalazł jednak tego, co chciał znaleźć. Jako wynagrodzenie za swój trud nabrał dużo rzeczy od nas, które mu się spodobały i prosił mnie o pozwolenie zabrania ich; „dobry simba nie kradnie”, powiedział. Po rewizji wróciliśmy do Hotelu pod Palmami. Nieco później, komendant otworzył drzwi do naszego pomieszczenia i uwolnił nas wszystkich. Ten przywilej dotyczył tylko nas księży, Belgowie dalej pozostali w areszcie domowym.

Dwa dni później, w uroczystość Wszystkich Świętych, pewien oficer przyszedł do nas, gdy spożywaliśmy posiłek i powiedział: „Przygotujcie się na powrót do Hotelu pod Palmami”. Zawiózł nas tam w odkrytej ciężarówce. Pomieszczenie, do którego nas wprowadził, było znacznie mniejsze niż poprzednie. Spotkaliśmy tam misjonarzy z Maboma i Ngayu, których tam wcześniej przywieziono. Warunki były tu dość dobre, spaliśmy w nocy na kauczukowych materacach, mogliśmy się przechadzać na podwórku za domem i grać w karty. Po trzech dniach komendant oznajmił nam, że jesteśmy wolni i może nas odwieźć ciężarówką do naszego domu. Byliśmy ciągle w areszcie domowym. Pięciu bojowników Simba zostało wyznaczonych do strzeżenia nas. Mieliśmy pozwolenie spędzania dnia na tarasie nad podwórkiem za domem; mogliśmy rozmawiać, czytać. Na noc wprowadzano nas do naszych pokoi i zamykano je od zewnątrz.

Dziesiątego listopada przywieziono na misję w Wamba księży z Pawa, Ibambi i Babonde, oraz z Legu. Z tymi, którzy przybyli tu parę dni wcześniej z Bafwabaka, było nas razem 22 księży i 6 Braci zakonnych. Było jeszcze z nami 6 plantatorów narodowości belgijskiej. Dom Sióstr zakonnych, przewidziany na 8 zakonnic, miał ich teraz 46. Dom zakonnic ze Zgromadzenia Świętej Rodziny zamiast 12 Sióstr, miał ich teraz 34. Taka sytuacja na dłuższą metę musiała zrodzić problemy, zwłaszcza związane z wyżywieniem. Na szczęście mieliśmy dość dużo żywności przysłanej nam wcześniej przez Caritas; była mąka, mleko w proszku i inne produkty żywnościowe, przeznaczone dla biednych i chorych w Wamba. Jednak od chwili internowania nas, żaden Kongijczyk nie odważył się przyjść do naszego domu. Dzięki tym rezerwom nie cierpieliśmy głodu. Dnia 13 listopada, w czasie śniadania, przyszło kilku nieznanych nam Simba i zamknęli nas w dwóch pokojach, w jednym Belgów, a w drugim wszystkich pozostałych. Byliśmy ściśnięci jak sardynki w pudełku, w pomieszczeniach było bardzo duszno, a nie wolno było otwierać okien. W południe pozwolono kucharzowi podać nam coś do jedzenia. Cały dzień i noc spędziliśmy w zaduchu i ciemności. Następnego dnia, bez żadnych wytłumaczeń, pozwolono nam spędzić dzień na tarasie, a noc w naszych pokojach.

W tym czasie dotarła do nas smutna wiadomość o śmierci ks. Longo z Nduye. Dyrektor szkoły z tej miejscowości miał pozwolenie przesłania sprawozdania do inspektora o działalności swojej szkoły i korzystając z tej okazji, przedstawił nam również ostatnie chwile życia ks. Longo. Ks. Longo, zaraz po swoich święceniach we Włoszech, uczęszczał na kurs dla nauczycieli i dzięki temu przeszkoleniu był od lat dyrektorem szkoły zawodowej w Nduye. W czasie rewizji Simba znaleźli u niego jakiś aparat, którego nie znali. Według nich miał to być nadajnik radiowy. Parę dni później został on zamordowany przy pomocy dzid afrykańskich. W tym czasie Siostry zakonne z jego misji, na rozkaz szefów, musiały wykonywać taniec bez ich welonów, przed zebranym tłumem ludzi pijanych. Ostatnie słowa, jakie wypowiedział ks. Longo do sióstr były te: „To jest najpiękniejsza śmierć, jaka może spotkać misjonarza”.

Od 17 listopada odczuwaliśmy zwiększoną nerwowość wśród bojowników Simba. Ks. Ch. Bellinkx uchylił lekko w nocy okno w swoim pokoju. W tym czasie przechodził tamtędy jakiś Simba i zauważył to uchybienie przeciwne regulaminowi. Wczas rano jeden z oficerów, wraz z 6 żołnierzami zjawili się u nas i zebrali nas wszystkich razem na wewnętrznym podwórku naszych zabudowań. Oficer zawziął się na księdza Bellinkx, oskarżając go o planowanie ucieczki i chciał zastosować wobec niego najwyższą karę, przewidzianą za ucieczkę, czyli karę śmierci. Poruszony naszym zaskoczeniem, zmienił karę śmierci na chłostę. Winny musiał zdjąć sutannę i położyć się brzuchem na ziemi. Przeczuwaliśmy bardzo bolesną torturę nazywaną „zarządzenie przeciw lotnicze”, wprowadzoną u nas w Kongu ze zwyczajów chińskich. Dwaj żołnierze chwycili księdza za ramiona i przy użyciu swych kolan zaczęli je mocno zbliżać do siebie, wiążąc równocześnie mocno sznurami ręce, poczynając od nadgarstków aż do ramion, a następnie przywiązując je mocno w tyle na wysokości podbrzusza. Nieszczęsny wył z bólu. Następnie żołnierze przybliżali związane stopu do przywiązanych rąk. Teraz jedynie brzuch i podbródek oparte były o ziemię. Aby zwiększyć ściskanie sznura, żołnierze lali na niego wodę. Biedny ksiądz musiał pozostać w takiej pozycji przez 15 minut. Oglądaliśmy tę torturę zbulwersowani dzikością działań żołdaków. W końcu nasz współbrat zostali uwolniony z tych pęt, lecz nie potrafił wykonać najmniejszego ruchu, księża musieli go zanieś do pokoju na jego łóżko i dopiero po dłuższym czasie odzyskał władzę w swoich kończynach.

Nie był to jeszcze koniec naszych upokorzeń. Nasza kalwaria dopiero się zaczynała. Był dzień 24 listopada, dzień wyzwolenie Kisangani przez spadochroniarzy belgijskich. Dowiedzieliśmy się o tym od jednego Greka, który miał ukryte radio. Obawialiśmy się najgorszego. Wieczór otwarło się przed nami piekło. Było nas 5 księży i 2 Braci zakonnych, odmawialiśmy razem z ks. biskupem Wittebols modlitwy wieczorne. Nagle, otworzyły się niespodziewanie drzwi z wielkim wrzaskiem i banda Simba rzuciła się na nas z karabinami wymierzonymi w nasze piersi; byliśmy bici kolbami karabinów i kopani buciorami. Zapędzili nas do kąta naszej kaplicy i tam jeszcze prze parę minut pastwili się nad nami. Następnie brutalnie popychali nas w stronę domu naszej misji. Nasza misja w Wamba składa się z trzech budynków niezależnych; jest centralny dom misji, z prawej jego strony jest dom Sióstr zakonnych, a z lewej rezydencja biskupa. Tam właśnie przebywali inni księża, oni również zostali pobici aż do krwi. Musieliśmy wszyscy zdjąć buty i skarpety, odłożyć na bok okulary i zegarki. Przełożony domu musiał otworzyć kasę domową, której zawartość zaraz znikła w kieszeniach bojowników Simba.

Ustawiono nas następnie w rzędzie,  na zewnętrznym dziedzińcu naszego domu. Przyprowadzono do nas innych Europejczyków (plantatorów kawy), z których utworzono drugi szereg obok nas. Jednemu z nich puściły nerwy i starał się uciec z szeregu. Simba biegali za nim, chwycili go i przyprowadzili na dawne jego miejsce w szeregu. Tu zwalili go na ziemię i zakłuli dzidami, zmarł biedny w naszej obecności. Straszne widowisko! Biegliśmy szybko w stronę więzienia, boso, po drodze wyżwirowanej drobnymi kamykami. Ułożono nas w dwuszereg i zmuszano do szybkiego biegu. Na samym początku tej grupy, złożonej 34 osób znajdował się ks. biskup Wittebols. On będąc krótkowidzem, a pozbawiony okularów, ciągle się potykał na wyboistej drodze, za każde potknięcie otrzymywał ciosy w głowę i plecy. Nasz bieg do więzienia odbywał się nocą, co jeszcze bardziej utrudniało drogę ks. biskupowi. Przez cały czas Simba biegli koło nas i biciem zmuszali nas do szybkiego biegu. Staraliśmy się unikać ciosów zadawanych kijami, lecz nikomu się to nie udało, byliśmy ciągle bici kijami i kolbami karabinów. Biedny ks. biskup przeżywał prawdziwe męczeństwo na tej drodze. Jeden z oprawców zawziął się przeciwko niemu i bez przerwy do bił.

Ogłupiali, na wpół żywi, dobiegliśmy do więzienia. Na dziedzińcu więzienia zmuszono nas do położenia się na ziemi na brzuchach, a bojownicy Simba deptali nas buciorami po plecach, robiąc z nas jakby żywy chodnik. Biada było temu, kto uniósł do góry plecy, chodzący po nim Simba przywracał go zaraz do pozycji horyzontalnej. Aby zmienić to męczenie nas, które w końcu już ich nudziło, podpinali swoje pasy i bili nas nimi. Nie wolno było krzyczeć, ani się użalać. Najmniejsze użalanie się, kosztowało biedną ofiarę podwójną porcie uderzeń. Nagle rozległ się głos komendanta; „Wystarczy na dziś”. W końcu otwarły się drzwi do więzienia, skierowaliśmy się wszyscy w stronę otwartych drzwi, aby uniknąć dalszych tortur. Bici i pędzeni do drzwi w ciemności nocy, nie zauważyliśmy, że tuż za drzwiami bramy więziennej, był wykopany rów. Pierwszy przewrócił się w tym rowie ks.Vandaele, następny potknął się na nim i tak upadłi na nich pozostali. Utworzyło się jakby mrowisko ludzi, którym trudno było wydostać się z tego rowu. Patrząc na tę żałosną scenę, Smba zebrani wokół ogniska, pobrali z niego rozpalone żagwie i wkładali je między ludzi stłoczonych w rowie, starających się uwolnić z tego kłębowiska ludzkiego. Liczni księża doznali dotkliwych poparzeń. W końcu znaleźliśmy się w dużej pustej sali, to było więzienie, pomieszczenie całkowicie ciemne. Siedząc na cementowej podłodze wzdłuż muru, zaczęliśmy odczuwać ból i zauważać krwawiące rany. Bezsenna noc wydawała się nam niekończącą się. Przy blasku dnia zauważyliśmy czerwone plamy krwi na naszych sutannach. Ks. P. Vandemoere wymiotował cała noc. Ks. biskup Wittebols był bardzo obolały, miał przeraźliwy ból w piersiach, który nie pozwalał mu zasiąść na dłużej niż 5 minut; ciągle wstawał, robił kilka kroków i znów siadał, i tak spędził całą noc. Wszyscy utraciliśmy dużo krwi. Kołnierz i przednia część sutanny ks. biskupa była zalana jego krwią.

Dzień spędziliśmy w ogromnym przygnębieniu. Około godziny 5 wieczorem, usłyszeliśmy nową komendę: „ Wszyscy na wewnętrzny dziedziniec”. Co jeszcze będą z nami czynić? Kapitan schludnie ubrany sprawdzał nasze dane osobiste, dzieląc nas na trzy grupy; z jednej jego strony ustawieni byli Amerykanie, z drugiej Belgowie, nieco dalej za nimi, pozostali więźniowie. W grupie Amerykanów było dwóch misjonarzy protestanckich, z których jeden był rzeczywiście Amerykaninem, a drugi Anglikiem. Byli oni razem z nami w więzieniu. Ogłoszono im, że będą zabici w czasie tego spotkania. Zaraz zwalono ich na ziemię, a jeden Simba zabił ich kilkoma kopnięciem, ciężkimi butami w kark. Kilku bojowników wrzuciło ich na ciężarówkę, która odjechała w stronę rzeki, gdzie miano wrzucić ich ciała do wody.

Belgowie musieli znosić najprzykrzejsze obelgi, a biskup Wittebols był ich pierwszą ofiarą. Rozwścieczeni żołdacy oskarżali go o bycie nieprzyjacielem ludności czarnoskórej, utrzymywali oni, ze każdego poranka podawano mu do obfitego śniadania małe dziecko afrykańskie. Największym jednak jego przewinieniem było posiadanie radionadajnika, służącego do przywoływania Amerykanów do Wamba. Zabrali mu krzyż biskupi z szyi i powiesili go na szyi ks. P. Beutener, ogłaszając go nowym biskupem diecezji Wamba. Wrócili znów do sprawy nadajnika radiowego i mówili do biskupa Wittebols; nadszedł czas ukazania twojej mocy i zmuszali go do krzyczenia po flamandzka: „Jestem w Wamba w więzieniu, przybywajcie z waszymi samolotami, aby mnie uwolnić”. W końcu kapitan zareagował i oddalił od biskupa jego oskarżycieli. Następnie powiedział, że został przysłany z Kisangani, aby nas uwolnić. „Wróćcie do waszych mieszkań, dodał, lecz nie bierzcie więcej udziału w polityce”. (Słowo polityka w żargonie Simba miało znaczenie krytykowania ich reżimu).

Około godziny 7 rano drzwi więzienia otwarły się przed nami. Dwaj księża musieli podtrzymywać biskupa w drodze powrotnej, gdyż był niezdolny sam przemieszczać się. Na drodze unikaliśmy grysu kamiennego, którego wczoraj nie czuliśmy nawet pod bosymi stopami z powodu ustawicznego bicia nas. W domu, umyliśmy się, coś zjedli i poszli spać. Około godziny 1 w nocy usłyszeliśmy dobijanie się kogoś do drzwi wejściowych. Znów przyszli Simba. Tym razem mieli wygląd ludzi spokojnych, a nawet przyjaznych nam. Po raz kolejny sprawdzali nasze dane osobowe, aby wiedzieć, którzy są Belgami. Belgowie poszli znów do więzienia. Było to ostatni raz, gdy mogliśmy widzieć naszego biskupa i 7 współbraci narodowości belgijskiej. Poranek 26 listopada nie przyniósł nam żadnych nowych wydarzeń, byliśmy jedynie przygnębieni. Co stało się z naszym biskupem i współbraćmi Belgami? Około godziny 13 słyszeliśmy salwy wystrzałów z broni automatycznej. Nieco później jeden kapitan przyszedł na misję, aby sprawdzić mieszkanie ks. biskupa Wittebols. Skorzystałem z jego wizyty u nas, aby go zapytać, co znaczyły wystrzały, które słyszeliśmy po południu. Dawał nam odpowiedzi wymijające na ten temat, mówił, że nie był na miejscu tych wystrzałów, lecz wydaje mu się, ze zastrzelono kilka osób.

Następnego dnia rano, przyszedł do nas człowiek ładnie ubrany, który się przedstawił jako oficer sądowy i pytał nas, gdzie znajduje się mieszkanie ks. biskupa Wittebols. Następnie zwizytował dwa pokoje biskupa, pokój sypialny i pokój przyjęć,  zamknął drzwi wejściowe do tych pokoi, klucz schował do swojej kieszeni i napisał na drzwiach: „Zmarły”. Uczynił następnie to samo z pokojami naszych współbraci Belgów i 6 kolonizatorów, osób swieckich. Wszyscy zginęli.

Tego samego dnia po południu chciał się spotkać ze mną pewien uczeń z naszej szkoły w Kisangani. Od niego dowiedziałem się dokładnie, jak dokonano zbrodni na naszych współbraciach. Wczesnym rankiem, Simba krążyli ulicami Wamba i zwoływali ludzi na egzekucje Białych. Wszyscy mieli przyjść z dzidami i nożami. Gdy ludzie zgromadzili się na placu przed więzieniem, wyprowadzono z więzienia 24 skazańców, ubranych jedynie w krótkie spodenki i zmusili ich do położenia się na brzuchach na trawie, wzdłuż muru. Kilku simba zbliżyło się do nich i oddali serie z karabinów po ich głowach i plecach. Pułkownik domagał się, aby sam osobiście mógł zabić ks. biskupa. Ludzie obserwujący zbrodnię, byli zmuszeni ciąć ciała nożami i przebijać dzidami. Stróż domu biskupiego, stary wierny sługa, był zmuszony odciąć siekierą nogę kochanemu biskupowi, którego ciągle otaczał wielkim szacunkiem. Kawałki ciał wrzucono na ciężarówkę i wywieziono w stronę potoku Wamba, który płynął w pobliżu misji. Zbrodni dokonano w porze suchej i wtedy nie było dużo wody w strumieniu. Woda nie przykryła ciał i powoli rozkładały się w promieniach słońca tropikalnego. (Po wyzwoleniu Wamba, wojsko najemne obiecało nam, że powrócą tu później, aby pogrzebać należycie ciała pomordowanych). Dwa dni później Simba zamordowali 4 innych Belgów, dwaj z nich byli lekarzami, Doktor Lambert i Doktor Swerts. Ten ostatni był specjalistą wysokiej klasy, od roku 1947 kierował szpitalem dla trędowatych, w miejscowości Pawa, gdzie był szpital założony przez Czerwony Krzyż. Miejscowość Pawa jest jedną z misji należących do diecezji Wamba.

Nie mieliśmy żadnych wiadomości, co stało się z Siostrami zakonnymi. Były one również zatrzymane 24 listopada, były bite i zamknięte w jednym z Hoteli w areszcie domowym. Zdarto z nich wszelkie ubrania i przez całą noc musiały znosić upokorzenia, przeciwne ich godności zakonnej, przez żołdaków. Następnego dnia odesłano je do klasztoru, gdzie nie przestawały odmawiać różańca.

Po trzy siostry odmówiły 9 różańców, jeden po drugim, inne zastępowały je w tej modlitwie i tak modlitwa różańcowa trwała bez przerwy dzień i noc. Nawet misjonarze protestanccy odmawiali różaniec razem z siostrami, w każdy dzień przynajmniej przez jedną godzinę.

Po tych wydarzeniach wzmocniono rygory pilnowania nas. Jedyną czynnością, jaką nam zostawiono, była modlitwa i czytanie; byliśmy stłoczeni w jednym pomieszczeniu. Wielu z nas znajdowało się w stanie przygnębienia, a powodem tego był brak czynności zredukowany do zera. Jednak najcięższą sprawa było myślenie o naszej przyszłości, jakie będzie nasze jutro. Zawzięty pułkownik szalał ciągle w Wamba, a nasi dozorcy powtarzali nam ze śmiechem: „On was wszystkich pozabija, dziś pięciu, jutro cięciu”… Gdy zatrzymał się jakiś samochód przed misją, zaraz serca zaczynały nam mocniej bić ze strachu, cichły rozmowy i wszyscy automatycznie wyjmowaliśmy różańce z kieszeni. W czasie tych ciemnych godzin, modlitwa była jedyną naszą nadzieją i wsparciem.

Ósmego grudnia zobowiązano nas do powrotu do więzienia, lecz odbyliśmy tę drogę spokojnie, bez bicia nas i upokorzeń. Pół godziny po naszym przybyciu do więzienia, przyszedł do nas kapitan i jakiś nieznany nam pułkownik, aby sprawdzić nasze dane osobiste. Większość spośród nas było Holendrami; wystarczyła im nasza deklaracja, nie wymagali poświadczenia tego dowodami osobistymi. Był wśród nas Brat Leon, Jugosłowianin, urodzony i wychowany w Niemczech. Pułkownik poklepał go po ramieniu i powiedział: „Bardzo dobrze! Towarzyszu komunisto. To dobra godzina dla ciebie. Jesteś wolny”. Pułkownik zaczął z nim rozmawiać w języku jugosłowiańskim. Na to wszedł do sali komendant miasta Wamba. Jeden z oficerów powiedział do niego: „Jest Pan komendantem miasta, do Pana, więc należy rozwiązanie tego zagadnienia. My jesteśmy tu ludźmi obcymi i nie mamy prawa rozwiązywania waszych spraw”. Przez długi czas komendant ze spuszczoną głową, miał wzrok utkwiony na swoich stopach. Następnie podniósł głowę i powiedział: „ Ja nie mogę nic uczynić w tym wypadku bez zgody generała”. Nieco później wszedł do Sali dyrektor więzienia i powiedział: „Lekarze, proszę wystąpić do przodu!” Wymieniliśmy między sobą pytające spojrzenia, zastanawiając się czy zrozumieliśmy dobrze, dany nam rozkaż? Ponieważ nikt nie występował do przodu, dyrektor sam wybrał trzech „lekarzy” i dał im do popisania zaświadczenie, że są Doktorami nauk medycznych. Wypuszczono ich na wolność, byli to nowo mianowanymi Doktorzy! Spośród Sióstr zakonnych zwolniono te, które były pielęgniarkami. Zostało nas jeszcze w więzieniu 12 księży i 22 zakonnice. Przebywaliśmy jeszcze w więzieniu trzy dni i trzy noce, był to czas upokorzeń i wykorzystywania seksualnego Sióstr zakonnych. Po tym czasie wróciliśmy do naszych domów zakonnych.

Czekaliśmy na zakończenie tych tragicznych wydarzeń. Od Greków, którzy mieli ukryty radioodbiornik dowiedzieliśmy się, że Narodowa Armia Kongijska posuwa się szybko na południe i północ kraju. Nie było jednak wiadome, kiedy dotrą do Wamba. Aby skrócić dłużący się nam czas oczekiwania, zaczęliśmy snuć przypuszczenia o dacie wyzwolenia nas, lecz żadne z tych przypuszczeń nie sprawdzało się nam. Czy zapomnieli o nas, czy uważają nas może już za nieżywych? W wigilię Bożego Narodzenia, około godziny 5 wieczorem, komendant miasta wezwał mnie do siebie i powiedział mi: „Otrzymałem list od generała Olenga, który poinformował mnie, że ksiądz z siostrą przełożoną macie się udać do generała, który jest teraz w Mungbere, aby ustalić z nim waszą sytuację”. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć na tę propozycję. „Rozumiem księdza wahanie, powiedział komendant, jestem zgodny żeby was wyjechało do generała 5 księży i 5 Sióstr zakonnych. Przygotujcie się do wyjazdu, za pół godziny wóz zabierze was sprzed waszego domu.

Pół godziny później jechaliśmy już w stronę Mungbere, ściśnięci we wozie jak sardynki w konserwie. Było całkowicie ciemno i chłodno. Mungbere znajduje się 130 km od Wamba, trzeba nam było 4 godziny, aby tam dojechać. Szofer zatrzymywał się w każdej wiosce, aby sobie odświeżyć gardło dobrym napitkiem i dać czas „Młodzieżówce Lumumbistów” do wyzywania nas i kpienia z nas do woli. O godzinie 11 w nocy byliśmy, w Mungbere. Spotkaliśmy tam jednego pułkownika, który drzemał i był całkowicie pijany. Kapitan, towarzyszący nam miał rację zostawiając go w spokoju, aż wytrzeźwieje do rana. Kapitan zaprowadził nas na spoczynek. W tę bożonarodzeniową noc spaliśmy nie na słomie, czy sianie, lecz na betonowej podłodze. Następnego dnia pojawił się pułkownik, sprawdził nasze dokumenty, przeczytał list od komendanta i tłumaczył nam, że on nie ma władzy decydowania o naszej sytuacji, oraz że wszyscy księża i siostry zakonne z Wamba powinni przyjechać do Mungbere.

Następnie przyszedł do nas dobrze usposobiony major i tłumaczył nam, że nie mamy się czego bać, i że będziemy odwiezieni do Aba na granicy z Sudanem, a stamtąd będziemy przewiezieni do Europy za pośrednictwem Czerwonego Krzyża. Mimo tych obiecujących zapewnień, spędziliśmy Boże Narodzenie w niepewności. Wieczorem dowieziono do nas 13 księży z Wamba. Przez następne dni ciężarówka ciągle krążyła miedzy Wamba i Mungbere. Ostatni kurs tej ciężarówki był z 10 Belgijkami oraz z ich 7-giem dzieci. Były to kobiety, których mężowie zostali zamordowani. Ciężarówka popsuła się przy przewożeniu ich w miejscowości Betongwe. Kobiety spędziły noc w pustym domu, gdzie żołdacy dali upust swoim instynktom epikurejskiej deprawacji. Dnia 28 grudnia, w jednej wielkiej ciężarówce przywieziono do nas, razem 40 księży i sióstr zakonnych. W Wamba został jedynie Brat zakonny Wolfgang, zatrzymany tam przez bojowników Simba, w celu naprawiania ich samochodów, był on bardzo dobrym mechanikiem. Zostało też w Wamba 7 sióstr zakonnych.

(Wyzwolenie w Wamba) Dnia 28 grudnia, o godzinie 6 rano, kolumna wojska najemnego zapowiedziała się serią petard i baz walki zajęła pocztę w Wamba. Brat Wolfgang i Siostry zakonne uczestniczyli wtedy w porannej Mszy świętej. Siostra Franciszka zdecydowała się podchylić drzwi od kaplicy. Zauważyła żołnierza europejskiego, który się zbliżał w stronę ich domu. Zaczęła krzyczeć z radości: „Jesteśmy wolni” i biegła, co sił w stronę żołnierza, którym okazał się Ojciec Dominikanin, przebrany w mundur wojskowy, aby służyć najemnikom za tłumacza.

Żołnierze byli zdziwienie tak małą liczbą osób, spotkanych tu na miejscu. Gdy dowiedzieli się, że inni Europejczycy są w Mungbere, spieszyli się, aby jak najszybciej dojechać najpierw do miejscowości Pawa. Wzięli do Busa 9 misjonarzy, oraz 11 Greków i z pośpiechem odjechali w stronę Pawa. Następnej nocy w kolumnie bojowej był wóz pancerny, 3 ciężarówki i 3 Jeep i tak udali się w stronę Mungbere. W nocy spotkali się z 4 ciężarówkami bojowników Simba, wywiązała się krótka walka między nimi i nasza kolumną wojskową. W walce zginęło około 400 Simba, a z armii wyzwoleńczej nikt nie był nawet ranny.

(Wyzwolenie w Mungbere) O godzinie 7 rano, po naszym umyciu się, dozorcy zaczęli panikować i uciekać do lasu, lecz przed ucieczką zamknęli nasz dom od zewnątrz. W tum momencie było słychać pierwsze wystrzały na obrzeżach wioski. Rzuciliśmy się na podłogę wzdłuż muru, drżąc ze strachu. Parę minut później ucichły wystrzały i nastała całkowita cisza. Słyszeliśmy czyjeś kroki zbliżające się do domu, gdzie byliśmy zamknięci; myśleliśmy, że może są to rebelianci, którzy przychodzą nas zastrzelić. Nagle otwarły się drzwi, a w drzwiach stanął rosły żołnierz, Europejczyk w czapce cowboy’a z obfitym wąsem, przedzielającym jego twarz na dwie polowy. „Chodźcie tu bliżej, jesteście wolni”, krzyczał do nas w języku angielskim. Jego towarzysze broni weszli do naszego pomieszczenia. Nastąpił prawdziwy wybuch śmiechu. „Spieszcie się, zadeklarował major z Południowej Afryki, przecież mamy dalej kontynuować wyzwolenie”.

Dowiedzieliśmy się, że ks. Koens, który mieszkał w sąsiednim domu był ranny w nogę. Radiotelegrafista wyzwoleńczej armii poprosił o helikopter z Pawa, aby ewakuować rannego. Na helikopter trzeba było czekać całą godzinę. Następnie zajęliśmy miejsce na odkrytej ciężarówce razem z żołnierzami, którzy nas wywozili. Bojownicy simba znikli jak zaklęci. Przejeżdżając przez miejscowość Betongwe żołnierze zabrali 10 niewiast belgijskich, oraz ich dzieci. Samochody jechały bardzo szybko zostawiając za sobą tumany kurzy, po przejechaniu 180 km dojechaliśmy do Pawa, wyglądając jakbyśmy byli obsypani śniegiem, a nasze głosy były podobne do głosu Louis Amstronga. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, byliśmy wolni!

Zakończenie

(Zaczerpnięte z anonimowego opowiadania) Gorliwi i dzielni głosiciele Ewangelii, którzy zginęli na polu misjonarskiej pracy po wielkich cierpieniach, teraz dzięki Miłosierdziu Boga, ich droga krzyżowa jest zakończona i znaleźli odpoczynek u Pana Boga. Nie są oni z nami na ziemi, lecz wiemy dobrze, że ich cierpienia, oraz ich ofiara będą służyły większej chwale Bożej, dobru Kościoła, oraz dobru Konga, które tak bardzo ukochali. Byli uznani za „godnych, aby cierpieć w imię Jezusa” (Dz 5,41), a my możemy mieć nadzieję, że oni są teraz w niebie i wstawiają się za nami, swoimi braćmi, oraz za tymi, których spotkali w winnicy Pańskiej i przelewali za nich pot i krew męczeńską.

Można zabić misjonarzy, Chrystus jednak żyje, a Jego wołanie jest ciągle aktualne, jak aktualne jest również wołanie Ojca Dehon, skierowane do swoich misjonarzy: „Idźcie pracować nawet daleko, dla królestwa Serca Jezusowego, idźcie tam, mimo wielkiej ofiary, jakiej ta praca będzie wymagać od was, mimo wielkiego zmęczenia. Wasze życie jest życiem wynagrodzicieli i ofiarą, jak wymaga tego od was wasze powołanie. Bądźcie ofiarą waszej pracy aż do końca; niech waszym pragnieniem będzie umrzeć na misjach, aby wasza ofiara była pełna i bez żadnych zastrzeżeń”. Świadkowie Chrystusa, ofiara poświęcenia się dla zbawienie dusz, misjonarze z Kisangani i Wamba w liczbie 29, synowie duchowi Ojca Dehona, byli ofiarą aż do końca i zostali wierni zaleceniom Założyciela ich zgromadzenia.

Zachowujemy również w naszej pamięci innych pomordowanych w imię Chrystusa, a należeli do nich, jeden ksiądz diecezjalny Kongijczyk, 19 zakonnic misjonarek z Europy, przynależących do 5 zgromadzeń zakonnych, i jednej zakonnicy Kongijki ze zgromadzenia Świętej Rodziny, która oddała życie w obronie ślubu czystości.

Isti sunt qui, viventes in carne, plantaverunt Ecclesiam sanguine suo.

Co dotyczy biskupa Wittebols, to był on dla Błogosławionej Anuarity wzorowym ojcem duchownym, był jej przewodnikiem aż do męczeńskiej śmierci. Mógł przecież powiedzieć: „Wyjeżdżam na trzecią sesję Soboru”. Naśladując jednak swojego Mistrza, Jezusa, pozostał w swojej diecezji. Oddał on życie za swoje owce, które były w niebezpieczeństwie. „Ukochał ich aż do końca”.

(Tłumaczył z języka francuskiego ks. Władysław Stasik SCJ).