Katecheci, wspomnienia misyjne 1/4

    Miałem możność poznania i podziwiania naszych katechetów w czasie tych 13 lat mojej posługi w buszu. Moje wioskowe kościoły-lepianki ciągnęły się wśród leśnych szlaków, liczących 500 kilometrów. Dwaj katecheci, Modest i Marcin zapadli mi w pamięci na zawsze.

    Modest był nauczycielem w naszej szkole katolickiej, wziął ślub kościelny jeszcze przed niepodległością (1960 r.), lecz kilka lat po zawarciu ślubu rozszedł się ze swoja żoną, gdyż nie mieli dzieci. Modest poślubił następną kobietę, z którą żyje w zgodzie aż do dnia dzisiejszego i zrodzili wspólnie kilkoro dzieci. Jako rozwodnik Modest był zmuszony do opuszczenia szkolnictwa katolickiego, poświęcił się od tego czasu pracy na roli. Od dawna Modest mieszka za wioską, na skraju własnej, dość dużej plantacji kawy. Jest on osobą szanowaną i bardzo wpływową w wiosce. Od początku istnienia Katolickiego Ośrodka Zdrowia w tej wiosce, Modest jest przewodniczącym Komitetu Ośrodka Zdrowia.

    W roku 1998 zmarła ślubna żona Modesta i parę miesięcy później zawarł on ślub kościelny z kobietą, która jest towarzyszką jego życia od czasu rozejścia się z pierwszą. Po ślubie kościelnym chrześcijanie wybrali Modesta na katechetę ich wspólnoty wioskowej. Zacząłem wtedy mieszkać w jego domu podczas wizyt pastoralnych w ich wiosce. Zatrzymywałem się też u Modesta dość często będąc w podróży, ponieważ dom jego był za wioską, w miejscu zacisznym. Było także źródło wody pitnej w pobliżu domu Modesta; może i ta woda smaczna sprawiała, że byłem częstym gościem w jego domu. Modesta widywałem zawsze boso, w kaplicy, na drodze, w domu. Miałem wtedy dwie pary butów do wyjazdu do buszu, postanowiłem więc ofiarować mu jedną parę i będąc przejazdem któregoś dnia zostawiłem mu prawie nowe buty. Dziękował, był zadowolony, lecz upłynęło parę miesięcy od tego czasu, a ciągle widywałem Modesta boso. Pewnego dnia zatrzymałem się u niego na dłuższy czas, gdyż postanowiłem zapytać go, dlaczego nie nosi tych butów. Zamiast odpowiedzieć na moje pytanie o noszenie butów, Modest powiedział: „niech ksiądz popatrzy na moje stopy”. Przykuły moją uwagę jego nabrzmiałe stopy, koloru prawie fioletowego, usiane drobnymi, czerwonymi żyłkami. Modest, co to jest? – zapytałem się naszego katechety. To ksiądz nie wie? – powiedział z pewnym tonem zdziwienia – jestem trędowaty i dlatego mieszkam oddzielnie, za wsią. Ciężko było mi zdobyć się na jakieś słowo. My nie nosimy butów – ciągnął dalej Modest – gdyż w butach nogi trędowatego zaparzają się i tworzą się na nich rany, a księdza buty podarowałem mojemu zięciowi.

    Ogromnie było mi żal tego leciwego katechety, więc powiedziałem: Modest, może jest ci zbyt ciężko być katechetą, przecież kaplica jest odległa od twojego domu i droga błotnista w porze deszczowej. Księże, Chrystusowi było jeszcze ciężej – powiedział Modest – a nie cofał się przed swoimi trudnościami. Teraz trzeba pracować i cierpieć, aby zasłużyć sobie na niebo, tam nie będzie ani trądu, ani głodu, ani ludzi złośliwych.
Rozmawiałem dość długo z Modestem tego dnia, pytałem go, ilu jest trędowatych we wiosce. Dorosłych jest nas czterech – mówił – są również dzieci, lecz im siostra Stefania jeszcze nie zdążyła przysłać lekarstw. Gdy droga była lepsza, to siostra Stefania jeździła po wioskach, przyjmowała na badania wszystkich chętnych, rozwoziła dla trędowatych lekarstwa i mydło. Później, gdy już nie można było wybrać się do buszu wozem, to przygotowywała mi małe paczuszki z lekarstwami dla trędowatych, które zostawiałem u katechetów we wioskach, a oni doręczali je chorym. Gdy nie było już nadziei na naprawę drogi, to siostra Stefania wyjechała do Kamerunu, a trędowaci naszej parafii zostali bez opieki lekarskiej. Im lepiej poznawałem naszych katechetów, tym więcej miałem dla nich szacunku i podziwu dla ich żywej wiary. Życie nas księży wydawało mi się znacznie łatwym w porównaniu z tym, które wiedli nasi katecheci. Zostając na noc we wiosce, katecheta odstępował księdzu swoją pryczę na spędzenie nocy. Na pryczy Modesta przespałem już dużo nocy, lecz gdy dowiedziałem się, że jest on osoba trędowatą, patrzyłem na jego pryczę z dziwna obawą, i prosiłem żarliwie Pana Boga. żeby mnie ustrzegł od tej choroby.

    Marcin, katecheta wspólnoty wioskowej w Yalimbo, odległej o około sto kilometrów od Kisangani, gdzie znajduje się nasz dom misyjny, poślubił w młodości pannę z dzieckiem. Ania, dziecko jego żony, wyrosła już na dużą panienkę, daremnie czekając na dalsze rodzeństwo. Fakt bezpłodności wydawał się nie ciążyć zbyt mocno na psychice Marcina, może dlatego, że będąc katechetą był mocno zaangażowany na rzecz wspólnoty wioskowej. Marcina poznałem lepiej, żyjąc razem z nim i jego rodziną w lesie, gdzie uciekliśmy przed agresywnością wojsk prezydenta Mobutu po upadku Kisangani.

Fot. sxc.hu