Katecheci, wspomnienia misyjne 3/4

Link do części pierwszej i drugiej!

    Mieliśmy na Mszy św. bardzo dużo ludzi, ponieważ byliśmy jedynym wyznaniem, które w tym dniu odprawiało Mszę św. w Yalimbo. Po Mszy św. była kawa i wymarsz do lasu, gdyż na ścieżce, wiodącej do rzeki Kongo, pojawiało się coraz więcej żołnierzy. Ludność opuszczała masowo domostwa, chroniąc się do lasu. Marcin mówił, że przez noc ludzie wynosili ich dobytek do lasu. Ludzie pędzili tam kozy, prosięta, wynosili krzesła, garnki, chroniąc to wszystko przed chciwością żołnierzy. Marcin dał Hani dwa krzesła, sam wziął wiadro i maczetę, a jego żona niosła na plecach zawiniątko z garnkami do gotowania strawy i innymi przedmiotami kuchennymi. Protestowałem, by nie zabierać krzeseł, lecz katecheta powiedział "ja słucham księdza w Kościele, a tu w lesie, Ksiądz mnie musi słuchać". Za żoną Marcina szły dwie dziewczynki, może dziesięcioletnie. Były to dzieci z jej rodziny, które dziś rano zatrzymały się u nich. Marcin i jego rodzina poczuli się w lesie tak pewnie, jak my w Kościele, bo też dla nich las jest miejscem świętym, strzeżonym przez zmarłych przodków. Marcin opuszczał od czasu do czasu nasz szlak leśny i wędrował na prawo lub lewo do lasu, aby pozdrowić swoich znajomych. Ciągle też zatrzymywał nasz pochód i nadsłuchiwał uważnie, gdy podawane były wiadomości dla przebywających w lesie. W pewnym momencie pytano o dzieci, które szły z żoną Marcina, zniknął on gdzieś w lesie, żeby odstukać na tamtamie do pytających o dzieci, że są bezpieczne z nami. Ten genialny telefon afrykański jest pewnego rodzaju alfabetem morsa wystukiwanym dwoma pałeczkami na wydrążonym klocu drewna. Wiadomość stukana na grubym klocu drzewa ma zasięg do 10 kilometrów, lecz na lokalne przekazanie wiadomości można się posłużyć kawałkiem bambusa lub tamtamem. Las rozbrzmiewa prawie nieustannym wystukiwaniem wiadomości w języku szczepu, do którego należy ten las. Szliśmy długo do wybranego przez katechetę miejsca w lesie, nie ze względu na odległość, lecz z powodu ciągłego zatrzymywania się i nasłuchiwania wystukiwanych wiadomości oraz rozmów Marcina z leśnymi sąsiadami. Miejsce naszego czasowego pobytu nazywało się Tolimele. Było ono na skraju dziewiczego lasu tropikalnego, którego część wyrąbał już Marcin pod nowe pole ryżu. Pod wiekowymi drzewami, których nie można było ściąć siekierą, palił się ogień, mający je powalić, po paru tygodniach żarzenia się ognia. Na małym wzniesieniu był ustawiony szałas z otworem na drzwi, zatykanym zastawą z kory.

    Marcin postawił pod szałasem dwa krzesła, przeznaczone dla mnie i dla kleryka, i wprowadził nas do szałasu, gdzie było dużo rozmaitych rupieci i jedna prycza dość szeroka. Wasze miejsce do spania i schronienia przed deszczem, powiedział nasz katecheta, życzę wam bezpiecznego przetrwania z nami tych trudnych momentów. Żona Marcina krzątała się około przygotowania kolacji, Hania pobiegła z wiadrem po wodę do mycia, a dzieci towarzyszyły jej z małymi naczynkami, aby przynieść wody do picia, sam katecheta też gdzieś zniknął. Na kolację był ryż przyprawiany smacznie sosem z suszonych ryb. Ryż podano mnie i klerykowi na talerzach, były również łyżki; rodzina Marcina wyjadała ryż rękami z garnka, lecz miałem wrażenie, że nie zostało go dużo dla nich samych. Uderzyła mnie dziwna troskliwość rodziny Marcina o nas; wzięli do lasu ryż, rybki suszone, talerze, krzesła, łyżki i garnuszek do picia wody, odstąpili nam miejsce spoczynku w ich szałasie, podczas gdy cała ich rodzina spędziła noc wokół ogniska. Przez całą noc słychać było przytłumione serie z broni maszynowej, dobiegające od strony wioski Yalimbo. Po odgłosach tych wystrzałów można było odczuć, że byliśmy dość daleko od wioski, może jakieś pięć kilometrów w głąb lasu. Marcin spędził całą noc na czatach i słuchaniu wystukiwanych wiadomości o przejściu wojsk przez okoliczne wioski oraz zniszczeniach dokonywanych przez nich. Gdy Marcin wrócił rankiem do nas, był przerażony i powiedział: niestety mam dla was smutne wiadomości. Nocą wojsko rozwaliło wasze mieszkanie w Yatolema i zabrało wszystko, co było wewnątrz. Zabrali też wasze motory i zapas benzyny. Marcin był bardzo przejęty szczególnie kradzieżą naszych motorów. Wojsko rabuje też wszystko, co zostało w wiosce, powiedział Marcin, mnie zabrali prosięta i dwie kozy. Przepraszałem go, że to z naszej winy ta strata, gdyż był zajęty nami, kiedy wszyscy przenosili swój dobytek do lasu. Nie chciał słuchać mojego użalania się nad swoją stratą i mówił: Niech Bóg pozwoli tylko przeżyć ten czas wojny, to ja wszystko odzyskam. Tu, gdzie jesteśmy, zasadzę ryż, będzie wielkie pole ryżu, sprzedam go i będę mógł wszystko odzyskać, co utraciłem. Lecz Ksiądz, co teraz pocznie bez motoru, kto nas będzie odwiedzał tu w buszu? Dla mnie też znajdzie się wyjście, zapewniłem Marcina, mam rodzinę i znajomych w Europie, poproszę ich, żeby kupili mi nowy motor.

    Od rana zaczęliśmy budować nasz szałas, aby ten właściciela zostawić dla jego rodziny. Po oczyszczeniu terenu nacięliśmy drążków na jego budowę i zanieśliśmy je na miejsce, lecz nie wiedzieliśmy właściwie, jak się zabrać do budowy. Wtedy Dominik Yenga, dyrygent chóru z Bolongo, który właśnie nadchodził, aby się spotkać z nami, przyszedł z pomocą naszej nieznajomości w tym zakresie. Dominik słyszał od ludzi, że jesteśmy w lesie i sam, będąc w lesie, postanowił nas odwiedzić. Jego miejsce pobytu znajdowało się z drugiej strony ścieżki, wiodącej do rzeki Kongo. Stałem więcej niż godzinę za grubym drzewem przy ścieżce, czekając na przerwę między żołnierzami zdążającymi nad rzekę, w końcu znalazłem dobrą sposobność, powiadał Dominik, przebiegłem przez ścieżkę i byłem już w lesie, gdy zaczęli strzelać za mną. Najważniejsze, że was odnalazłem zdrowych, pracujących przy budowie szałasu. Dominik wziął się do pracy z całym swym młodzieńczym zapałem. Pod wieczór nasz szałas był jeż gotowy, zostało jedynie zrobienie prycz do spania, co też nie zajęło nam więcej niż godzinę czasu. Prycze wymoszczone liśćmi i pachnący lasem szałas, zapraszały do spoczynku, mogłaby to być naprawdę cudowna noc, gdyby można było wyzbyć się ustawicznego warkotu broni maszynowej. Poprosiłem Dominika, żeby został z nami na noc, gdyż przyniósł dla nas więcej niż kilogram ryżu, a Marcin wrócił pod wieczór z dużym żółwiem, zanosiło się więc nie na zwyczajny posiłek, lecz na ucztę wieczorną. Dzisiejszy dzień, pierwszy spędzony w lesie, był dla nas dniem pracy i dniem nadzwyczajnej życzliwości okazanej nam przez ludzi. Z rana przybył Dominik z ryżem i chęcią pomocy nam we wszystkim. Po Dominiku przyszły dwie mamy protestantki, przyniosły one wiadro wody i dość dużo manioku, prosiły jedynie, żeby katecheta oddał im wiadro, gdy wyjdziemy z lasu. Dary ofiarowane nam składaliśmy w szałasie Marcina, już pierwszego dnia było ich dość dużo. Marcin znowu poszedł na noc na czaty i słuchanie wystukiwanych wiadomości. Rano wrócił z wielkim mrówkojadem, którego z ciekawością oglądaliśmy w wiadrze, po naszym wyjściu z szałasu.

    Kleryk Liévin też był mile zaskoczony życzliwością ludzi względem nas, a szczególnie przyjazną postawą całej rodziny naszego katechety. Myślałem, mówił do mnie kleryk, że ludzie w buszu są dość nieczuli i obojętni na nędzę innych, lecz tu doświadczyłem wręcz czegoś przeciwnego. Gdy dojdę do kapłaństwa, to naprawdę chciałbym pracować w buszu, ponieważ tu panują między ludźmi stosunki naturalne i pełne życzliwości jednych względem drugich. Sekty, bardzo liczne w buszu, zaczęły burzyć tę naturalną harmonię wzajemnej zależności jednych grup ludzkich od drugich i wprowadzać ducha podziału i nienawiści do osób spoza nich.. Wojsko obozowało nocami w wioskach, młodzi sekciarze łączyli się z żołnierzami i uczestniczyli razem z nimi w rabunkach domów należących do katolików. Za ich przyczyną byliśmy dwa razy powiadomieni, że kilku żołnierzy zostało wysłanych na nasz trop do lasu, aby nas wziąć za zakładników. Może to i było opatrznościowe, gdyż miałem okazje poznania skrawka dziewiczego lasku tropikalnego. Nasz katecheta zadziałał zdecydowanie i prawie automatycznie na przekazaną mu wiadomość o zbliżającym się w naszą stronę wojsku, nasłanym na nas przez sekciarzy. Haniu, odprowadź księży na naszą polankę, powiedział do córki. Hania wbiegła do naszego szałasu, wzięła nasze torby i powiedziała: proszę za mną. Marcin z żoną wrzucili wszystko, co było w ich szałasie, i wokół niego do wysokich, gęstych krzaków; Marcin wziął do ręki łuk i poszedł z żoną w przeciwnym kierunku od tego, gdzie prowadziła nas Hania. Po przejściu może pięćdziesięciu metrów pola przygotowanego pod zasiew ryżu, stanęliśmy pod lasem. Las wydawał mi się olbrzymią falą wody bez najmniejszej szczeliny, umożliwiającej wślizgnięcie się do niego. Hania uklękła przed ścianą lasu, wsunęła ręce do uchwytów naszych torb i weszła na czworakach do lasu. Dopiero teraz zauważyłem, że las tuż nad ziemią jest wolny od gąszczu zwitych krzewów i daje możność poruszania się w nim, lecz tylko na czworaka, gdyż ta przestrzeń wolna nie ma więcej niż siedemdziesiąt centymetrów. Po paru minutach Hania wróciła bez naszych toreb, które zostawiła gdzieś za grubym drzewem i powiedziała: proszę iść za mną. Czołgaliśmy się w trójkę pod nieprzenikliwą ścianą lasu i zbitych krzewów tuż nad nami; w lesie był półmrok, było parno, zapach stęchlizny unosił się od podłoża miękkiego jak dobry materac! Po piętnastu minutach naszych zmagań, aby nadążyć za panną Hanią, zabłysła w niewielkiej odległości od nas jakby plama ostrego światła, była to polanka, do której prowadziła nas Hania. Polanka powstała po upadku olbrzymiego wypalonego drzewa; widocznie aż tu miało dojść pole ryżowe naszego Marcina. Doprowadziwszy nas na polankę Hania powiedziała: proszę tu czekać, ja przyjdę po was i znów znikła w nieprzebytym lesie dla niewtajemniczonych. Z polanki było widać trzy piętra lasu: pierwsze piętro stanowił kilkumetrowy gąszcz bujnych krzewów i zwisających z góry lian, nad tą bujną roślinnością widoczny był młody las, sięgający do dwudziestu metrów wysokości, a nad nim królowały konary "kapłanów puszczy”, jak zwykli je nazywać tubylcy, czyli olbrzymich drzew dziewiczego lasu tropikalnego! Korony tych drzew nie schodziły się razem, lecz wydawały się królować każda nad swoim terenem. Konary te mocno pokryte liśćmi były zbyt daleko, by można było widzieć, co się w nich dzieje, dochodził jedynie od nich pomruk lekkiego wiatru, przerywany krótkimi, mocnymi krzykami ptactwa i drobnej zwierzyny, żyjącej w konarach drzew. Pod wieczór pojawiła się Hania na polance i powiedziała: mama prosi na posiłek. Posiłek jedliśmy już o zmroku, w czasie którego Marcin opowiadał nam, że faktycznie żołnierze byli przy naszym obozowisku, lecz nie widząc nikogo w pobliżu, wrócili do wsi. Po posiłku odmówiliśmy cząstkę różańca z rodziną naszego katechety i udaliśmy się na spoczynek.

Fot. sxc.hu