Katecheci, wspomnienia misyjne 4/4
Link do części pierwszej, drugiej i trzeciej!
Niedziela palmowa w lesie tropikalnym
Postanowiliśmy przeczekać ten czas niepewności w lesie. Jutro Niedziela Palmowa, dzień uroczystych procesji w parafiach, dzień rozpoczynający Wielki Tydzień; odprawmy tu w lesie Mszę św. powiedziałem do kleryka. Co prawda nie mamy ornatu ani stuły, lecz jest alba, kielich, hostie, wino, właściwie mamy wszystko, co jest konieczne do odprawienia Mszy świętej. Zaczęły się przygotowania, Marcin wystukał na specjalnie przygotowanym bambusie, że jutro rano na jego polu zostanie odprawiona Msza święta, a dziś wieczorem będzie spotkanie młodzieży w celu przygotowania śpiewów liturgicznych. Kleryk Liévin zabrał się z Marcinem do przygotowania ławek na przyjęcie uczestników jutrzejszej Mszy świętej. W tym celu ścięli dość grube drzewa wokół naszego obozowiska i układali je w sposób, przypominający ławki kościelne. Praca ich była ciężka i długa, gałęzie drzew należało obciąć, a same drzewa nieco poprzesuwać i oczyścić z rozmaitych narośli. Pod wieczór utworzone było z powalonych drzew dość szerokie półkole przed małym wzniesieniem, gdzie mieliśmy umieścić ołtarz. Na budowę ołtarza nie było już czasu, gdyż młodzież zaczęła się schodzić na przygotowanie śpiewów liturgicznych. Przygotowanie śpiewów trwało długo, Liévin był zdolnym dyrygentem i lubił młodzież; młodzi nigdy nie nudzili się z nim. Część młodzieży i dzieci poprosiła o spowiedź, przychodzili do mnie, do naszego szałasu i tam się spowiadali. Wśród młodzieży, przygotowującej śpiewy liturgiczne, było trochę młodzieży z innych wyznań w takich momentach nadzwyczajnych, kłótnie międzywyznaniowe znikają i wszyscy czują się dziećmi Bożymi. Wieczorną cząstkę różańca odmówiliśmy dość późno i uroczyście, kleryk przeplatał dziesiątki pieśniami maryjnymi, radość końca wojennych utrapień była w naszych sercach. Poranek Niedzieli Palmowej był piękny, słoneczny, lecz tu w lesie dość chłodny i przez to przyjemny.
Na ołtarz przeznaczyliśmy dwa krzesła, stawiając jedno obok drugiego, dzieci ubrały oparcia krzeseł pięknymi polnymi kwiatami, i tak nasz ołtarzyk przedstawiał się bardzo pięknie. Marcin wystukiwał ciągle wiadomości o uroczystej dziękczynnej Mszy świętej, mimo że ludzie już zaczęli gromadzić się na nią. Spodziewaliśmy się setki ludzi na Mszy świętej, przyszło ich około dwustu. Las jest jak dobra matka, potrafi tylu ludzi przygarnąć, ukryć, wykarmić. Katolicy prawie wszyscy przyszli z gałązkami palm lub bukietami kwiatów w ręku, jak to czynią wierni po naszych kościołach i kaplicach w dniu Niedzieli Palmowej. Było tak zielono na tej Mszy świętej, zieleń lasu, zieleń w ręku ludzi, a w sercach radość i szczere przekonanie, że Chrystus jest Mocarzem Mocnych i Panem Panów. Ludzie śpiewali gromko, bez obaw w czasie Mszy świętej, pieśń szła hen daleko, i nikła gdzieś w gąszczach lasów. W sobotę wieczorem ustaliliśmy, że nie będziemy czytać Męki Pańskiej, lecz Liévin wygłosi w czasie Mszy świętej kazanie. Mówił w homilii o wielkości Chrystusa, o Jego tryumfalnym pochodzie wśród narodów: jego kazanie było krótkie i piękne. Na ofiarowanie ludzie złożyli dary w naturze, było ich dość dużo, nikt nie myślał o czynieniu zapasów gdyż wojna była skończona. W czasie tej Mszy świętej wydawało mi się, że sprawuję Mszę świętą w ogromnej katedrze, której granic nie można okiem ogarnąć i że mam się modlić za wszystkich i wszystko, co w niej jest. Mam się modlić za tych ludzi, którzy są przede mną zmęczeni jak i ja, mam się modlić za tych, co nie wiedzą o naszej Mszy świętej, lecz są razem z nami w lesie na łowach, przy uprawie pól, na ucieczce przed wojskiem, by przetrwać. Mam się modlić za szczęśliwy powrót ludzi do wiosek i za dobre urodzaje w tym miejscu gdzie jesteśmy. Nie było nam spieszno do opuszczenia lasu po skończonej Mszy świętej, na drodze było dużo wojska nowego szefa generała Kabili. Ludzie mówili, że to nowe wojsko jest życzliwe dla ludności, lecz prowadzi drobiazgową kontrolę wszystkich podróżujących, a nasze dokumenty przepadły wraz z całym dobytkiem. Poniszczone wioski i nasza podróż piesza do Kisangani odległego o przeszło sto kilometrów, też nas nie zachęcała do szybkiego opuszczenia lasu, postanowiliśmy rozpocząć nasz powrót do Kisangani rano w Wielki Poniedziałek!
Zdemoralizowane wojsko prezydenta Mobutu szło przez wioski cały tydzień, noce spędzali w wioskach, dewastując domy, budynki szkolne, kaplice. Stoły i krzesła napotykane w domach służyły im za drewno opałowe do przygotowania strawy nocami. Resztki ubitej zwierzyny i niedojedzone kawałki źle przygotowanego mięsa, napełniały wsie niemiłym odorem zgnilizny. Dom Marcina splądrowany, brudny i cuchnący; przykro było patrzeć na zrujnowany szkielet lepianki, która przed tygodniem była pięknym domem mieszkalnym, do którego Marcin przyjął nas gościnnie na noc. Marcin postawił dwa krzesła przed rozsypującym się domem i poszedł nas odprowadzić do końca wioski. W wiosce było jeszcze mało ludzi, obecni stawali przy drodze, aby nas pozdrowić i pożalić się nad utratą własnego mienia, dwie kobiety podały nam parę bananów na drogę, wszyscy wiedzieli, że ukradli nam motory i czeka nas daleka podróż piesza. W Yatolema ten sam obraz spustoszenia, było dużo wojska nowego reżimu, większą część nowego wojska stanowiły dzieci. Intrygowała ich moja obecność w buszu i pierwszą ich reakcją było skierowanie luf karabinów w moją stronę. Parę słów wypowiedzianych w swahili, uspokoiło ich, a po przekonaniu, że jestem księdzem, pojawił się uśmieszek współczucia na ich ustach. Ludzie opowiadali o okrucieństwie uciekających wojsk Mobutu. Dyrektora naszej szkoły w Yatolema pochwycono na skraju lasu i zmuszono, aby szedł na kolanach po wodę do źródła; gdy wrócił z wodą, spodnie na kolanach miał całkiem zdarte. Następnie żołnierze włożyli mu na plecy skrzynkę z amunicją i zmusili go, aby poszedł z nimi w stronę Kinszasy. Po paru dniach dyrektorowi udało się zbiec, lecz jeszcze nie wrócił do wsi. Ludzie schwytani na drodze lub w lesie przy wioskach nieśli bagaże wojska i zrabowane mienie ludzkie, szli oni z wojskiem aż do momentu ucieczki, a uciec było trudno, ponieważ na noc zabierano im ubrania. Zdziczała młodzież wiosek łączyła się nocami z koczującym we wsi wojskiem i za resztki mięsa opieczonego nad ogniem, zdradzała gdzie znajdują się bogatsi ludzie z dobytkiem i prowadziła wojsko do lasu na rabunek kóz, świń oraz zabieranie przemocą młodych dziewcząt. Sekciarze byli przodującą grupą tej młodzieży. Z mieszkania, gdzie zostawiliśmy motory i nasze rzeczy, nic nie pozostało, cała jego przednia ściana wywalona była do wnętrza mieszkania. Poprosiliśmy o wodę do picia, której długo szukano, gdyż ludzie nie mieli naczyń do czerpania wody, po wypiciu wody z pudełka po aspirynie, ruszyliśmy w drogę powrotną do Kisangani. Drogę mieliśmy pełną przygód, a w wielu miejscach niezalesionych było gorąco, gdyż był to sezon suchy. Po przejściu trzydziestu kilometrów od wyjścia z lasu, byliśmy mocno zmęczeni, przy zbliżającym się zmierzchu dochodziliśmy do małej wioski Yalofata, gdzie katechetą jest młody człowiek imieniem Jan, ochrzczony parę lat temu przez świętej pamięci księdza Jana Adamiuka. Jan przygarnął nas na noc do siebie, a żonie polecił przygotować nam coś do jedzenia. Maniok przypiekany na oleju palmowym nęcił nas swoim zapachem, gdy usłyszeliśmy warkot silnika wozu, podążającego w stronę Kisangani. Liévin wybiegł na drogę, aby zatrzymać wóz i poprosić o zabranie nas do Kisangani. Dialekt tuci nie pozostawiał wątpliwości, ze proszącym jest bratnia dusza żołnierzy prowadzących samochód, zabrali nas bez najmniejszego wahania i późnym wieczorem byliśmy już u siebie w domu, gdzie zawsze uprzejmy ksiądz Paweł Krok opowiadał nam własne przygody, jakie miał z uciekającym wojskiem.
Fot. sxc.hu