Kiedyś było lepiej… Czy na pewno?

Wraz z zakomunikowaniem światu, że spodziewasz się dziecka, wchodzisz nieuchronnie do jaskini lwa, w której czekają już na ciebie tak zwane ciocie dobre rady. Bardzo chcą ci pomóc, żebyś jako mama wystrzegała się wielu błędów. A jednocześnie dowiesz się, że już na starcie jesteś stracona. A ponadto, czym ty się martwisz, jak dzisiaj wszystko już masz pod nosem, wcale się nie napracujesz. Kiedyś matki miały znacznie gorzej, nie to co dzisiaj. Za to dzieci dzisiaj są znacznie gorsze. Czy ty w ogóle myślisz, jak je wychować, przecież to są przemądrzałe, nikogo nieszanujące dzieci. Nie to co kiedyś. Dawniej dzieci były posłuszne. To kilka utartych tekstów, które z pewnością niejedna mama usłyszała. Celowo tak sarkastycznie podeszłam do tematu, niemniej jednak tego typu podobne głosy nierzadko są przyczynkiem do niepotrzebnych zmartwień i wpędzają w poczucie winy. Słynne zdanie, że "kiedyś to było lepiej" można odnieść do wielu sytuacji życiowych. Zawsze się zastanawiam, czy rzeczywiście ludzie wypowiadający to zdanie naprawdę chcieliby wrócić do czasów, kiedy niczego nie było, kiedy podstawowe prawa i wolności były mocno bądź zupełnie ograniczone. Czy nie jest jednak tak, że ich zupełnie odmienna ocena zależała raczej od sentymentu, od młodego wówczas wieku?

Paradoks w tego typu sformułowaniach zauważam również w tym, iż kiedyś naturalnie było znacznie lepiej, ale jednocześnie ludzie minionej epoki mieli znacznie gorzej. Co więcej, nie narzekali tak jak współczesne matki. Czasami zastanawiam się, czy „dobre rady” rzeczywiście mają nam, mamom, pomóc, czy wręcz przeciwnie. Czy rzekome rady niemal zawsze muszą padać z pozycji wyższości? I dlaczego zakłada się z góry naszą niekompetencję i brak poszanowania wartości i tradycji rodzinnych. 

Ostatnio byłam świadkiem rozmowy, kiedy dwie osoby spierały się na temat współczesnych rodziców i ich podejścia do wychowywania dzieci. Jedna osoba twierdziła, że dzisiejsi rodzice dość odrębnie traktują kwestie rodzicielstwa i małżeństwa, co więcej padł zarzut, jakoby dzieci były na trzecim bądź czwartym miejscu, zaraz za małżonkami, karierą, domem. Druga osoba stwierdziła coś wręcz odwrotnego, że owszem, dzisiejsi rodzice są rodzicami bardziej zaangażowanymi w rozwój swoich dzieci, ale zbyt dużą wagę przywiązują do ciągłego aktywizowania dzieci, spełniają wszystkie ich zachcianki i potrzeby drugiej czy trzeciej kategorii. Dodam, że wspomniane osoby były w wieku naszych rodziców, czyli z pokolenia 60+. Zastanawiając się nad powyższą dyskusją, doszłam do wniosku, że istnieje bardzo wiele różnic w podejściu do wychowania, a nawet traktowania dzieci wśród pokolenia mojego i naszych rodziców. Czy można je jakoś ze sobą pogodzić? Myślę, że tak. Niejednokrotnie już pisałam, że sama bardzo uważnie słucham, co mają do powiedzenia moi rodzice na różne tematy okołorodzinne. Pomimo różnic, o których staram się otwarcie mówić, nie neguję wszystkiego, lecz wybieram to, co było dla mnie dobre, szczęśliwe i co chciałabym przekazać również swoim dzieciom. Nigdy w stu procentach się nie zgadzamy, bo tak się nie da. Zmieniły się czasy, tempo życia. Współczesny świat też nadaje pewien rytm, któremu my, rodzice, często się poddajemy. Ktoś gdzieś napisał, że dzisiejsze życie rodzinne odbywa się w aucie. To niekiedy jedyny moment, kiedy faktycznie spokojnie możemy ze sobą porozmawiać. My żyjemy dziś w określony sposób, natomiast nasze dzieci z pewnością będą żyć jeszcze inaczej.

Wracając do rzeczonej rozmowy, to przyznaję, zauważam prawdziwość obydwu stanowisk. Na rekolekcjach małżeńskich zawsze podkreśla się, że trzon rodziny stanowią małżonkowie, którzy w pierwszej kolejności mają troszczyć się o swoją miłość. Kiedy ta relacja będzie zdrowa, to jest szansa na stworzenie zdrowej rodziny. Mam czasem wrażenie, że występowanie syndromu pustego gniazda jest też warunkowane przez to, że małżonkowie czasem w ferworze walki, jaką jest wychowywanie dzieci, zapominają o sobie. Nie jestem do końca przekonana, czy to ma jakieś odniesienia do różnic pokoleniowych, jednak widzę mimo wszystko, że współcześni rodzice częściej rozdzielają swój wypoczynek na wypoczynek z dziećmi i bez dzieci, chodzą na randki małżeńskie, spotkania małżeńskie. Troska o relację małżeńską z pewnością scala i buduje. Ktoś może spyta: "to skąd tyle dziś rozwodów?". To bardzo złożony problem. Kiedyś, kiedy coś się psuło, ludzie byli ze sobą właśnie dla dzieci, może trochę z przyzwyczajenia, bo tak wypadało. Jednak dziś ludzie są bardziej świadomi siebie, istnieje moda na rozwój osobisty. Nie twierdzę, że to jest w stu procentach właściwe.

Prawdą jest też, że my, współczesne mamy, szczególnie chcemy przybliżyć naszym pociechom nieba. Zapisujemy dzieci na mnóstwo zajęć, chcemy zadbać o jak najbardziej wszechstronny rozwój naszych dzieci. Zabawa nie ma być wyłącznie przyjemnością, ma też przede wszystkim uczyć. Brakuje nam czasami w tym zdrowego rozsądku. 

W rozmowach z mamami w zasadzie przewijają się praktycznie te same przykłady na prawdziwość zdania, że kiedyś było lepiej, a dziś niekoniecznie. Oto kilka z nich:

Kiedyś nie nosiło się dziecka stale na rękach, bo uważano, że się przyzwyczai. Dziś mamy trochę inne do tego podejście. Kiedyś mamom zabierano dzieci zaraz po porodzie, dziś praktykuje się kangurowanie. Naukowo stwierdzono wiele korzyści tej metody: zmniejszenie poziomu stresu dziecka, budowanie głębszej więzi, dobry wpływ na układ odpornościowy. Już od pierwszych chwil swojego życia dziecko nabiera poczucia bezpieczeństwa, lepiej zasypia i szybciej się uspokaja. Podobnie ma się kwestia wspólnego spania z dzieckiem czy reagowania na płacz dziecka. Kiedyś, a czasami jeszcze dzisiaj, o zgrozo, kazano rodzicom przeczekać płacz dziecka, aż samo się w końcu uspokoi. Czy na pewno? Myślę, że po prostu dziecko padało ze zmęczenia, a jego poczucie bezpieczeństwa i potrzeba bliskości zostały poddane bardzo drastycznej próbie. Nie nosi się dziecka, i tu się zgodzę, które umie już samo chodzić, a które czasem z lenistwa próbuje swoich rodziców i to, na ile może sobie pozwolić.

Kiedyś dzieci szybciej uczono załatwiania swoich potrzeb fizjologicznych. Owszem, z pewnością było to związane z obowiązkiem ciągłego prania i prasowania pieluch tetrowych. Podobnie świadomość dziecka o byciu brudnym siłą rzeczy była większa i niemalże od razu odczuwalna. Dzisiaj, nie ukrywam, mamy łatwiej. Posiadamy pieluchy jednorazowe, chusteczki nawilżane i inne kosmetyki pielęgnacyjne. Podróże z dzieckiem czy długie spacery nie stanowią dla nas większego problemu. Dziś wiemy, że czasem warto poczekać na pewne symptomy, jak próba komunikowania o swoich potrzebach. To również zmniejsza stres dzieci przed kolejnym krokiem milowym w ich rozwoju. Staje się on czymś naturalnym. 

Kiedyś dzieci karmiono na akord, dziś zachęca się mamy do karmienia na żądanie, intuicyjnie. Rozmawiając ze swoją mamą, wiem, że niektóre praktyki z początku jej przygody z macierzyństwem były oderwane poniekąd od rzeczywistości. Brakowało zaufania do samych mam, które nierzadko czuły, co należy robić, a niestety często je zniechęcano na przykład do podejmowania chociażby walki o karmienie piersią. Dziś, można rzec, jest moda na karmienie piersią. Czymś zupełnie oczywistym stały się porady laktacyjne. Ponadto dużą wagę przywiązuje się do rozszerzania diety, nie robi się tego bez potrzeby zbyt wcześnie, w tej materii też podąża się raczej za dzieckiem. Daje się dziecku wybór. Dba się o jakość posiłków. 

I klasyczny, wręcz legendarny przykład na różnice w podejściu do pielęgnacji i opieki nad dzieckiem – noszenie czapeczki, skarpetek czy w ogóle dodatkowego sweterka, by dziecko się nie przeziębiło. Każda mama wie, że powyższe rzeczy są bardzo istotne i żadna z nas świadomie nie naraziłaby zdrowia własnego dziecka. Jednak dziś trzymamy się zasady, że należy ubrać dziecko w jedną warstwę więcej niż mamy na sobie. Czapeczka, owszem, jest potrzebna w chłodne, wietrzne czy słoneczne dni. Ileż jest dzieci, które chodzą bez kapci czy skarpetek, natomiast dziadkowie drżą z przerażenia nad chłodnymi stópkami swych wnuków. A okazuje się, że dzieci nawet powinny chodzić na boso czy w cienkich skarpetkach, co korzystnie wpływa na naukę chodzenia czy układ nerwowy.

Kiedyś dzieci były grzeczniejsze, mniej rozpieszczone. Dyscyplina. Czy kiedyś dzieci, zanim je wychowywano, nie poddawano swoistej tresurze? Nie rób, nie ruszaj, nie wolno, ciągle było "nie". Bycie grzecznym było wartością nadrzędną względem spontaniczności. Musieliśmy się trzymać określonych zasad, które warunkowały, czy będzie kara, czy nagroda. Wydaje mi się, że dzisiejsze podejście do dyscypliny i traktowania dziecka w ogóle jest bliższe stwierdzeniu Janusza Korczaka, które notabene jest bliskie mojemu sercu: „Nie ma dziecka, jest człowiek”. Czy dziecko odczuwające różne emocje i dające im wyraz swoim czasami „niegrzecznym” zachowaniem jest gorsze? Ks. Piotr Pawlukiewicz kiedyś w jednej ze swoich konferencji powiedział, że nie ma dobrych i złych emocji, są przyjemne i mniej przyjemne i nie podlegają one ocenie moralnej, ponieważ nie są związane z naszą wolą. A więc dlaczego dziecko jest uciszane, kiedy jest mu smutno, kiedy coś go rozzłościło? Dlaczego kiedyś nikt nas nie spytał, co się dzieje, co spowodowało nasze rozgoryczenie? Jest to bardzo trudne, bo my, rodzice, czasem mamy tyle na głowie, że bagatelizujemy odczucia naszych dzieci. Dzisiaj jednak zachęca się rodziców, by rozmawiali ze swoimi dziećmi, by traktowali je na równi ze sobą. Obok wymagań wobec dzieci stawia się empatię, zrozumienie, szacunek i akceptację. To sprawia, że często unikamy zbędnych awantur, kłótni, a nasze dzieci chętniej przychodzą właśnie do nas po pomoc czy radę. Nieraz słyszałam, że współczesne mamy zbytnio rozczulają się nad swoimi dziećmi, są bardziej roszczeniowe. We wszystkim trzeba znać umiar, niemniej jednak dzisiaj rodzice są bardziej świadomi, chętniej ufają swoim przekonaniom, szukają pomocy w wielu miejscach. Nie boją się szukać jej w poradniach czy u psychologów. Nie jest to już temat tabu czy powód do wstydu.

Skoro jesteśmy tak świadomi, wyuczeni, to dlaczego nadal jest tyle błędów wychowawczych? Odpowiedź jest prosta – ponieważ jesteśmy tylko rodzicami, którzy nadal działają pod wpływem pewnych stereotypów, emocji, swoich wad i przyzwyczajeń. Jednakże mamy prawo do błędów i do naprawiania ich na własnych zasadach. Zawsze mamy przykład swoich rodziców, a ich wiedza jest kopalnią doświadczeń. Myślę, że każda z mam, gdy pojawia się jakiś problem, to w pierwszej lub z pewnością w kolejnej chwili zwraca się do swoich rodziców. Jednak pragnę w tym miejscu zaapelować do pokolenia naszych rodziców, by obdarzały swoje dzieci, współczesnych rodziców, większym zaufaniem, ponieważ to Wy nas wychowaliście i przekazaliście nam swoje wartości i z pewnością ta hierarchia nie ulegnie, bądź nie ulegnie tak bardzo, zmianie. Pamiętajmy jednak, by to rodzice postawili określone granice, których dziadkowie nie powinni przekraczać. Ponadto nie należy kwestionować i osądzać decyzji rodziców w obecności ich dzieci. Jeżeli widzicie, że coś nie wychodzi waszym dzieciom w rodzicielstwie, nie krytykujcie. Niestety, czasem da się zauważyć, że niektórzy krytykują, nie myśląc z troską o kimś, lecz raczej o tym, że mają rację. Nikt nie twierdzi, że nasi rodzice nas nie kochali. Popełniali błędy jak każdy rodzic, a także byli poddani presji swoich rodziców, systemu, swoich ograniczeń. My, mamy, też czasem potrzebujemy więcej pokory, by przyjmować radę czy pomoc. Czasami nie warto wchodzić w polemikę, dobrze jest nauczyć się odpuszczania. Nigdy nie przekreślajmy tego, co stare, lecz raczej czerpmy z tego naukę. A co najważniejsze, oba pokolenia powinny zawsze zakładać dobrą wolę drugiej strony.