Kilka refleksji o warsztatach muzyki liturgicznej

Każdy wierzący katolik uczestniczy w życiu sakramentalnym Kościoła, w tym w szczególności w Mszy Świętej. To ona jest szczytem i źródłem życia w wierze. Bez niej człowiek jest jak bez tlenu, bez życiodajnej siły, którą jest ofiara Jezusa Chrystusa. Uczestnicząc w Eucharystii, wykonujemy rozmaite gesty i angażujemy nasze zmysły. Zapach kadzidła, światło świec, dźwięk organów i ludzkich głosów wpływają na nas i pomagają nam wejść w relację z żywym Bogiem.

Naturalna zatem staje się dla duszy muzycznej troska o piękno i wysoki walor artystyczny muzyki, która wybrzmiewa podczas Eucharystii. Takie pragnienie dojrzewało w moim sercu, jak również w sercach moich kolegów muzyków i w pewnym momencie trafiło na podatny grunt, który zrodził jedne z pierwszych warsztatów muzyki liturgicznej. Początkowo wydawało się, że chodzi przede wszystkim o jak najbardziej profesjonalne podejście do muzyki liturgicznej i o to, by uczestnikom zajęć przekazać jak najwięcej wiedzy z zakresu emisji głosu i pracy z zespołami wokalnymi. W obliczu rozwijającego się środowiska osób zainteresowanych taką pracą warsztatową i coraz liczniejszymi warsztatami spostrzegłem, że to, co ludzi najbardziej pociąga i dotyka, to nie sama muzyka, ale to lub Ten, który za nią stoi. A muzyka staje się tylko pięknym narzędziem duchowych odkryć. Nie wystarczy zatem muzyczny profesjonalizm i nie wystarczy jedynie głębia ducha. Potrzeba, by te dwie rzeczywistości stały się jednym, a osoby zaangażowane w posługę muzyczną w Kościele były nade wszystko świadkami wiary rozwijającymi nieustannie swoje umiejętności artystyczne.

Ta sytuacja wymagała ode mnie nie tylko skutecznej i metodycznej pracy muzycznej, ale także pokornego i prostego świadectwa życia z Bogiem. Czy nie jest to generalnie zasadą życia chrześcijańskiego? Czy nie w każdym zawodzie autentyczny Duch Boży powinien przenikać i nadawać smak codziennej pracy? Nie dziwiło mnie więc, że podczas warsztatów muzyki liturgicznej wszyscy uczestnicy modlą się razem i słuchają rozmaitych wykładów i konferencji duchowych. Na jednej z takich sesji warsztatowych poznałem Biskupa Jana Niemca, który motywował nas wtedy do otwarcia serc na Bożą łaskę. Wspominam Go w kilka dni po Jego śmierci, gdyż chwile, które mogłem z Nim spędzić, zapadły mi głęboko w serce. Świetnie przygotowany merytorycznie, autentyczny w przeżywaniu prawd wiary, o których opowiadał. Był dla mnie osobą żyjącą tymi dwoma walorami, o których pisałem wyżej. Zanurzony w relację z Bogiem, nieprzekłamujący swojego życia naznaczonego cierpieniem, pełen optymizmu i zachwytu pięknem płynącym z Boga. Czułem, że ożywia Go prawdziwa miłość. Dał temu wyraz, kiedy spotkaliśmy się kilka lat temu w Chmielnickim na Ukrainie. Zasiadaliśmy razem do stołu w małej kuchni, a ja przy powitaniu na znak szacunku do Niego pocałowałem Go w rękę. Jakież było moje zdziwienie, gdy wykonał taki sam gest i ucałował moją dłoń, pokazując mi wymownie, że w oczach Ojca Niebieskiego liczy się przede wszystkim miłość, a nie pozycje, które zajmujemy, i funkcje, które piastujemy. Nawiązał do głębi mojego ojcostwa i z oczywistą zwyczajnością podjął modlitwę przed posiłkiem. Dla mnie jednak ta modlitwa, po takim geście, nie była już zwykła. 

Niech nasze życie przenika prawdziwa miłość Boża i rodzi błogosławione owoce w naszej prostej codzienności. Niech będzie siłą i nieprzemijającą motywacją dla wszystkich muzyków chrześcijan.

Hubert Kowalski