Kongo, ziemia męczenników cz. 11

Jedyny ocalały

        Wąwóz podobny był do małej prerii, zarosłej wysokimi trawami; należał on z pewnością do byłego właściciela domu, z którego uciekał ksiądz Schuster. Ksiądz czołgał się wzdłuż żywopłotu, którym zakończony był wąwóz i pytał:, „Co teraz?”. Przypomniało mu się, że w pobliżu jest pewnego rodzaju potok, prowadzący w stronę rzeki. Gdyby tak mógł dostać się do rzeki. Mógłby ją przepłynąć wpław… Ma ona w tym miejscu siedemset metrów, lecz mógłby pozwolić unosić się przez prąd rzeki… Pokusa stawała się możliwą do zrealizowania, mimo że ksiądz miał na swoim ciele rany, groźna była zwłaszcza ta na piersiach. Jeżeli płuca są zranione, to woda stałaby się wtedy naprawdę niebezpieczną, lecz trzeba zawsze ryzykować…

        Kontynuował czołganie się w stronę tego potoku i znalazł się w miejscu zejścia potoku do rzeki. Zejście to było oświetlone! Naprzeciwko widoczne były zabudowania parafii św. Marty. Witraże okien w prezbiterium kościoła były jasno oświetlone. Korzystając z traw i nierówności terenu, ksiądz posuwał się ciągle do przodu i tak doszedł do drogi, prowadzącej nad rzekę. Równina, do której doszedł, była dobrze widoczną, bez traw i chaszczy, mógł tu być łatwo zauważony przez rebeliantów, nie należało się dalej posuwać w tym kierunku. Z drugiej strony drogi było małe poletko manioku, nie większe niż 10 metrów długości i 2 szerokości. Bulwy manioku były już wybrane, lecz zostały jego krzewy i różne trawska, gdzie łatwo można było się ukryć. Ksiądz wszedł na to poletko i położył się na ziemi… Zostanie tam tej nocy, jutro cały dzień, czyli czwartek i aż do piątku rano.

          Po upływie paru godzin, była to może 3 lub 4 godzina nad ranem, zerwała się wielka burza nad Kisangani, deszcz, pioruny, błyskawice. „Zostawać tu, pomyślał ksiądz, z moimi ranami, na deszczu, w błocie i chłodzie, nie będzie dobrą rzeczą”. Przypomniał mu się pewien dom, podobny do stodoły, odległy stąd o jakieś 40 metrów. Gdyby tak spędzić w tym domu parę godzin. Tutejsza ludność śpi w czasie burzy twardym snem. Wstał i poszedł w stronę tego domu. Drzwi były uchylone, wszedł cicho do środka domu, do małego pomieszczenia, prawdopodobnie do kuchni. W kącie było widać coś nieokreślonego, prawdopodobnie piec. Tuż przed nim stało wiadro. Postawił go pod strzechą domu, chcąc zdobyć trochę wody do picia, lecz wody nie nalało się do wiadra, gdyż dach był dziurawy jak przetak. Może ten dom jest opuszczony, pomyślał, gdyż zastał drzwi uchylone. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ponieważ wczoraj po masakrze więźniów Simba mówili: „Teraz Amerykanie mogą przyjechać i patrzeć na nich”. Wczorajsza masakra była chyba jedną z ostatnich dla nich, w końcu będą musieli uciekać… Ksiądz Schuster stał na nogach w ciemności może 3 lub 4 godziny, nie śmiał się położyć, lecz zdawał w ręce Boga swoją przyszłość.

          Naraz nastał dzień; na równiku świtanie jest bardzo krótkie. Zauważył z przerażeniem, że to, co uważał on za piec, było głową bojownika Simba wraz z jego umundurowaniem. Na kasku, położonym na plecaku, widoczna była podobizna Lumumby, znak przynależności do armii rebeliantów. Wrócił szybko na pole manioku. Zauważył, że wychodząc w nocy, zostawił za sobą widoczne ślady, zdeptaną trawę. Jaka nieostrożność? Teraz wszedł delikatnie, by nie zostawiać za sobą śladów przechodzenia. Przez cały dzień uważał, aby nie poruszać trawą i nie wzbudzić podejrzeń przechodniów.

         Po piętnastu minutach ułożenia się na polu manioku, zbliżały się ku niemu dwie osoby, rozmawiając miedzy sobą: „ Oto pozostawione ślady jego wychodzenia… musiał on wychodzić tędy”. Była jeszcze krótka, ożywiona dyskusja między dwoma mężczyznami i naraz odeszli. Ci dwaj na pewno widzieli księdza, jak wychodził z domu. Za chwilę przyszły dwie młode panienki, aby narwać liści manioku, które służyły tubylczej ludności do przygotowania strawy. Panienki były bardzo blisko księdza, lecz nie zauważyły go. Narwały liści manioku i odeszły spokojnie do siebie.
         Znów na polu manioku pojawiła się dorosła kobieta, aby narwać liści dla siebie. Była ona tuż przy księdzu, poprzez źdźbła traw widział wyraźnie jej twarz. Naszły go wówczas takie myśli: „ Nasz sektor jest widocznie już wyzwolony i ludzie zaczynają się wolno przechadzać”. Miał zamiar zapytać niewiasty: „Czy Simba już odeszli?” Sam nie wie, dlaczego słowa stanęły mu w gardle i nie zapytał. Dziwna rzecz, że ta niewiasta nie zauważyła go… To samo było z dwoma mężczyznami.

         Nagle dał się słyszeć ogłuszający huk karabinów maszynowych, moździerzy, dział i warkot samolotów. Tak zaczął się czwartek i takim pozostał, aż do wieczora. Nikogo nie było widać na zewnętrz. Spokój wrócił dopiero wieczorem. Słońce zawieszone nisko, wieczorem, prześwietlało krzewy i trawy, ukazując białą koszulę księdza, ukrytego na poletku manioku. Gdyby ktoś przechodził teraz drogą, zauważyłby go z pewnością. Jakiś pies, który przelatywał tamtędy zwęszył księdza i zaczął ujadać zażarcie i bez przerwy. Co robić? Nie można go przecież odpędzić… Ksiądz poruszył się troszkę w trawach i pies uciekł, szczekał teraz z daleka…, na szczęście nikt nie zwrócił uwagi na szczekanie psa. Jedynie dziś ksiądz zauważył, że leży na czymś twardym; był to jego zegarek i różaniec, dwie rzeczy jakże wartościowe w jego sytuacji. Zegarek będzie mu wskazywał długie godziny czekania i udręki. A dzięki różańcowi będzie rozważał wszystkie tajemnice zbawienia, poczynając od tajemnicy bolesnej.
Rany sprawiły, że ksiądz mógł leżeć jedynie na boku i leżał ciągle na przemokłej ziemi po deszczu. Wilgoć przemoczyła mu ubranie. Rana na plecach sprawiała mu wielki ból przy każdym poruszeniu się. Grudki krwi podchodziły mu do gardła, a krew na ranach i ubraniu zaczęła się rozkładać. Zapadła wreszcie druga noc, lecz niemożliwe było zasnąć! Godziny ciągną się bardzo wolno, aż do świtu.

         W piątek rano ks. Schuster odczuł niesamowite pragnienie i głód. Myślał:, „Jeżeli wyzwolenie nie przyjdzie dziś, to będę musiał wyjść stąd i znaleźć jakieś rozwiązanie”. Około godziny 7:30 rano ogień artylerii wzmógł się jeszcze bardziej niż wczoraj; trwa wymiana ognia miedzy prawym i lewym brzegiem rzeki. Samoloty atakują bojowników Simba, ci odpowiadają strzelaniem z karabinów maszynowych, lecz w taki sposób zdradzają swoje stanowiska i narażają się na obstrzał z samolotów. Simba wycofują się powoli z pola walki; ich moździerze są teraz ustawione wzdłuż drogi, bardzo blisko pola manioku, ksiądz odczuwa każdy ich wystrzał. Za chwile broń zaczyna cichnąć, słychać tylko warkot samolotów. Ksiądz przygotowywał się już do powstania i ujawnienia się, gdy nagle usłyszał koło siebie krzyk: „Mulle! Mulle!” – Jest to zawołanie bojowników Simba idących do walki. Liczni Simba wyskoczyli z pola manioku i rzucili się przed siebie, gdzie jakiś żołnierz stał nieco wyżej i strzelał w ich stronę. Oni też byli ukrycie w manioku! Ksiądz położył się znów spokojnie na swoim miejscu. To nie jest odpowiednia chwila, powiedział sobie ksiądz, aby teraz, gdy wyzwolenie jest tuż, popełnić jakiś błąd.
       Około godziny 9:30 wystrzały oddaliły się dość daleko. Na drodze słychać dwóch mężczyzn rozmawiających. To prawdopodobnie oni. Lecz gdyby się coś ruszało na polu manioku, prawdopodobnie oddaliby strzały, przypuszczając, że Simba są tam ukryci. Ksiądz obserwuje z uwagą ruchy ludzi na drodze i w najbliższym otoczeniu. Na jednej z termitier widać żołnierza Europejczyka, czuwającego razem z żołnierzem kongijskim. Inny żołnierz idzie spokojnie drogą. Nadszedł czas, pomyślał ksiądz i nagle wyskoczył ze swojej kryjówki, dając znak ręką, że chce się zbliżyć. Żołnierz, będący na drodze, podniósł broń do ramienia, lecz nagle opuścił ją i zaczął przywoływać znakami ręki, dziwne widmo wychodzące z manioku. Ciekawscy nadbiegają. Ksiądz Schuster opowiada, w jaki to sposób, w środę wieczór, Simba wymordowali całą grupę misjonarzy w pobliskim domu. Żołnierz odpowiedział, że już widzieli zwłoki pomordowanych.
Podczas schodzenia w stronę rzeki, księdza opartego na ramionach dwóch żołnierzy, minęły dwie ciężarówki naładowane ciałami misjonarzy, jadąc do przystani promu.

       W godzinę po przeprawieniu się na drugi brzeg rzeki zawieziono księdza Schustera na lotnisko, tam opatrzono jego rany i wsadzono do samolotu, który odjeżdżał do Kaminy, na wschód Konga. W szpitalu tego miasta lekarz przebadał księdza i stwierdził, że postrzał w ramię nie uszkodził kości, a ten, który poszarpał mu bok, zranił płuco i wyszedł w okolicach łopatki. Tym tłumaczył lekarz napływanie krwi do ust księdza, które powtarzało się nawet w szpitalu. W środę następnego tygodnia przetransportowano księdza do Kinszasy, a następnie do Brukseli. Parę dni później ksiądz Schuster był na tyle w dobrej formie, że mógł się udać do swojej rodziny, zamieszkującej Luksemburg. Rany cielesne były prawie zagojone, lecz rany psychiczne i moralne, będą wymagały długiego leczenia.

Fot. sxc.hu