Kryzys połowy życia

Bywa, że nieracjonalne, zaskakujące zachowania pewnych osób między czterdziestką a pięćdziesiątką kwitujemy jednym zdaniem: „To kryzys wieku średniego”. Ma on usprawiedliwić lub wyjaśnić zmianę w ich zachowaniu.

To stwierdzenie słychać często, kiedy ktoś ocenia czyjeś zachowania. Zachowania, których po tej osobie zapewne by się nie spodziewał. Zmiany nierzadko wywracające życie do góry nogami, depresje, bardziej lub mniej racjonalne decyzje postrzegane są właśnie przez pryzmat kryzysu wieku średniego albo w zasadzie jako jego pochodna. Gdyby ów człowiek nie znalazł się w kryzysie, toby się tak nie zachowywał. To jasne. Na szczęście jest na co zrzucić winę czy usprawiedliwić nie zawsze mądre czy racjonalne wybory.

To, że jakaś forma kryzysu dopada nas w średnim wieku, nie ulega wątpliwości. Jakieś życiowe i zawodowe doświadczenie już mamy, dzieci w dużej mierze odchowaliśmy, nierzadko są już jedną nogą (albo obiema, jeśli wyjeżdżają na studia czy do pracy do innego miasta lub za granicę), odzyskujemy więc wolność. Ale pojawiają się inne kwestie – zdrowie zaczyna szwankować, siły już nie te, a i rodzice robią się coraz starsi i wymagają wsparcia, pomocy i opieki. Wielu mierzy się z pytaniami, czy faktycznie są na właściwym miejscu. Czy jeszcze mogą coś zmienić? Nie pomaga też świadomość upływającego czasu i lęk, czy nie dopadnie mnie poważna choroba, czy nie stanę się ciężarem dla bliskich. Nie chodzi teraz o to, żeby usiąść i płakać czy zakryć się gazetą i czekać na koniec świata (jak radził nam na studiach jeden z wykładowców, który dość mocno kryzysu doświadczał). To tylko pozornie jest wyjście. Znacznie bliższe jest mi podejście benedyktyna Anselma Grüna, który półmetek życia, czyli wiek średni, traktuje jako pewne wyzwanie. Pozytywne wyzwanie.

Jak przekonuje, „w kryzysie połowy życia chodzi nie tylko o nowe nastawienie względem zmienionych warunków fizycznych i psychicznych, nie tylko z poradzeniem sobie z osłabieniem sił cielesnych i duchowych oraz o uporządkowanie pragnień i tęsknot, pojawiających się często w tym przełomowym momencie. Chodzi raczej o głębszy kryzys egzystencjalny, w którym postawione zostaje pytanie (a w zasadzie pytania –  MT) o sens wszystkiego”. A jakie to pytania, na które między czterdziestym a pięćdziesiątym rokiem życia warto sobie odpowiedzieć? Choćby te: dlaczego pracuję tak dużo, dlaczego wiecznie jestem zagoniona i nie mam czasu dla siebie, gdzie jest sens moich wszelkich działań, co ten sens im nadaje?

Warto się z takimi pytaniami skonfrontować. Te pytania, a szczególnie to o sens, jest bowiem na wskroś religijne. Warto je stawiać, bo może się okazać, że tracimy czas na bezsensowne rzeczy, a to, co ma głęboki sens, czeka na odkrycie. „Ludzie znajdujący się w połowie życia nie są dziś przygotowani na to, co ich czeka w drugiej połowie życia” – pisze Anselm Grün OSB. Trudno się z nim nie zgodzić. Zamiast jednak się zamartwiać, warto spojrzeć na ten czas nie jako na coś, co się kończy, tylko jako szansę. I choć wyrażenie „kryzys jako szansa” wielu postrzega jako oksymoron, jest w nim wiele mądrości. Oczywiście można uznać kryzys za życiową porażkę, ale można wykorzystać go jako swoistą trampolinę, dzięki której możemy spojrzeć tam, gdzie nasz wzrok, patrząc z poziomu podłoża, nie dosięga. Warto – jak zachęca benedyktyn – ten czas wykorzystać jako duchowe zadanie, które pozwoli na nowo przyjrzeć się temu, co istotne, umocnić dotychczasowe relacje, przebaczyć, jeśli nosimy w sercu jakiś żal, albo przeprosić, jeśli wiemy, że kogoś skrzywdziliśmy. To dobry czas, żeby skonfrontować się z samym sobą, z własnymi potrzebami, ale też z Panem Bogiem. Bo to On jest tym, który wszystkiemu nadaje sens. Jest Logosem, Słowem, przez które wszystko się stało, „a bez Niego nic się nie stało, co się stało”.