Mamy postanowienia noworoczne!

Kolejny rok się kończy i człowiek zaczyna robić sobie taki osobisty rachunek sumienia – co udało się zrobić, co należy poprawić, co zupełnie się nie udało, a co chcielibyśmy osiągnąć nowego w nadchodzącym roku. Mijający niestety nie należał do łatwych. Pandemia odbiła się na wielu dziedzinach naszego życia, więc każdy z nadzieją wyczekuje nowego roku. Większość życzeń świątecznych i noworocznych wyrażała pragnienie nadejścia normalności, spokoju, ładu, a przede wszystkim zdrowia. Każdy z nas w odchodzącym roku dostał mniej lub bardziej gorzką lekcję życia. Z wielkim entuzjazmem bądź wiarą i ufnością wyczekujemy Sylwestra, by zamknąć symbolicznie stary rok i wejść z nowymi postanowieniami w kolejny.

Osobiście nigdy nie stawiałam sobie celów do osiągnięcia w nowym roku, bo nie czułam, że mogę je zrealizować. Uważałam, że mój słomiany zapał szybko wykolei się już na pierwszej przeszkodzie. Trochę to smutne, przyznaję. Jest tyle rzeczy, które chciałabym zmienić w sobie czy w swoim otoczeniu, które chciałabym wdrożyć, że zwykłe, spontaniczne postanowienia noworoczne chyba nie miałyby racji bytu. Dziś jednak wiem, że to wina nie samego postanowienia, ale próba jego realizacji, w której zabrakło przemyśleń i rzetelnego planu. Często nasze postanowienia są zupełnie nierealne, niemierzalne, graniczą z cudem, kiedy się do nich nie przygotujemy. Często nawet proste postanowienia adwentowe czy wielkopostne sprawiają tak wiele trudu, że przegrywamy z lenistwem, zniechęceniem, czarnowidztwem. 

Kiedy niczego nie postanawiam, jest mi nieraz łatwiej coś osiągnąć, bo nie muszę się z tego rozliczać już, teraz, natychmiast. Dziś posiadamy wiele narzędzi, by z głową planować i nie marnować czasu albo swojego zapału. Lepiej nie postanawiać, lecz planować. Choć w tej kwestii też kryje się wiele niebezpieczeństw, ponieważ ludzie czasami tak usilnie coś planują, że każde odstępstwo od założonego planu rujnuje go. To nie znaczy też, że ja nic nie planuję, że nie mam postanowień, jakichś celów, które mogłyby moje życie ulepszyć, uatrakcyjnić. Nic bardziej mylnego. Bardzo często, przygotowując się do jakiegoś wydarzenia w mojej rodzinie, biorę kartkę, długopis albo telefon i robię notatki, by nic mi nie umknęło. Mam dobrą pamięć, choć krótką. Z doświadczenia wiem, że „głośne” postanowienia najczęściej nas stresują, czujemy presję i niechybnie sami pozwalamy rozliczać się i oceniać nasze, czasami zgubne, poczynania. 

Trzeba wiele pokory, by postanowienia były mądre, realne, niezbyt huczne, wyważone, takie w sam raz. Tego właśnie nauczyło mnie macierzyństwo. Że małe rzeczy potrafią cieszyć bardziej niż te zjawiskowe i krzykliwe. Bo w macierzyństwie do wszystkiego dochodzi się małymi kroczkami, które stają się niekiedy milowym krokiem w życiu naszych dzieci.

Dużo dziś mówi się o zarządzaniu czasem. Bardzo często marnujemy go na wiele zbędnych rzeczy w danej chwili, a nasze postanowienia nijak mają się do rzeczywistości, co bardzo nas frustruje, wzbudza w nas poczucie winy. Zawsze za przykład w tym miejscu podaję kwestię sprzątania. Przy mały dzieciach jest to naprawdę trudne. Nie są trudne same porządki, ale ich organizacja, a potem utrzymanie. Należę do osób, które lubią mieć porządek i zrobienie czegoś o połowę mniej trochę mnie denerwuje i stresuje. W tym pomagają mi właśnie dobrze przemyślane plany. Zapisuję na nich minimum i maksimum tego, co chcę zrobić, dzięki temu w pewien sposób stopniuję swoje oczekiwania, a zrobienie minimum też daje mi przeogromną satysfakcję ze zrealizowania planu.

Zastanawiam się tylko, czy da się coś zaplanować w macierzyństwie. Owszem pewne sprawy, umownie nazwijmy je organizacyjno-pielęgnacyjnymi, myślę, że tak. Dziś posiadamy sporo udogodnień, bazujemy często na doświadczeniu innych mam i wdrażamy w życie sprawdzone trendy. Natomiast jeśli chodzi o budowanie relacji, wychowywanie sprawa się mocno komplikuje. Każde dziecko rozwija się w swoim tempie i nie ma jednakowych dzieci. Wydaje mi się, że trzeba zawsze podążać za dzieckiem i próbować zrozumieć, co się dzieje w danej chwili. Wielu rodziców odchodzi od planowania dzieciństwa swoich dzieci, stara się skupić właśnie na budowaniu więzi i towarzyszeniu dzieciom w mierzeniu się z ich problemami, których my, dorośli, często nie dostrzegamy. Jedni czytają książki, inni edukują się na kursach, na przykład z rodzicielstwa bliskości czy porozumienia bez przemocy, jeszcze inni szukają wsparcia w grupach czy wspólnotach rodzin. 

To, co mogę zaplanować jako mama, odnosi się raczej do mnie samej. Mogę przemyśleć tylko i wyłącznie swoje zachowanie i próbować zmienić to, co przynosi szkodę mnie i mojej rodzinie. Dobrze mieć kogoś, kto z tobą porozmawia o wszelkich rzeczach związanych z macierzyństwem. Może to być twoja mama, inne mamy, wspomniana wspólnota czy jakakolwiek inna grupa, osoba, która bez oceniania i osądzania wysłucha. Można przelać swoje przemyślenia na papier i czytając je po jakimś czasie, zobaczyć, czy dana rzecz się zmieniła, czy poprawiła. Nie zawsze musi chodzić o zmianę – możemy w ten sposób potwierdzić swój obrany tor macierzyństwa. Wydaje mi się, że mąż, ojciec naszych dzieci, również może należeć, i powinien, do naszego „kręgu zaufania”, bo to z nim dzielimy trudy rodzicielstwa i to z nim powinniśmy opracowywać strategie na rozwiązywanie wszelkich problemów czy kryzysów z tym związanych. To dość trudne, ponieważ rodzice mają tendencję do licytowania się w kwestii opieki, obowiązków, co czasami nie wynika z ich złej woli, lecz ze zmęczenia natłokiem wielu innych spraw.

Tego rodzaju rozmowy, przemyślenia, notatki pomagają nam już z innej perspektywy spojrzeć na siebie, zobaczyć siebie jako matkę zmagającą się z różnymi bolączkami albo właśnie docenić siebie, swój trud. Często możemy zauważyć, jak wzrastamy w macierzyństwie i nabieramy do siebie dystansu. A co najważniejsze, stale uczymy się, wyciągamy wnioski. Każde nasze upadki jako mamy są już historią. Nie możemy się swoimi porażkami karmić, użalać, choć i na to też czasami potrzebna jest chwila. Każde niepowodzenie jest nowym, cennym doświadczeniem.

Ja na pewno w nowym roku chciałabym umieć bardziej doceniać i dziękować za to, co mam, oraz zauważać te małe cuda, które się dzieją, niemalże codziennie. Łatwo jest dziękować za coś, co było dobre. Często dziś się słyszy stwierdzenie, żeby już ten 2020 rok się skończył. A i owszem, też jestem nim zmęczona. Prawda stara jak świat mówi, że to, co nas w życiu złego doświadcza, nigdy nie jest bez znaczenia. A życzenie komuś szczęścia też jest zgubne, bo gonienie za nim wbrew pozorom to szczęście zabiera. Wszelkie przeciwności, trudy na różnych scenach naszego życia mogą nam dostarczyć produktu ubocznego, jakim jest szczęście. Będąc mamą, otrzymałam zarówno szczęście, jak i trudy. I tylko ode mnie zależy, czy będę to szczęście pomnażać. 

Już na koniec dodam, że dodatkowo planuję, nie postanawiam, spisywać co miesiąc różne sytuacje z naszego rodzinnego życia. Chciałabym bardzo, żeby nie były to tylko cukierkowe historie, ale też nasze rozterki, słabości, by nasze dzieci kiedyś to czytające mogły się z nami utożsamiać i mieć choć połowiczne wsparcie w znojach swojego dorosłego życia. 

Życzę wszystkim planującym dobrych, przemyślanych celów i odnalezienia satysfakcji i spokoju w ich realizacji, bądź też nie. Człowiek (nie tylko kobieta) zmiennym jest i może nasze cele z perspektywy końca roku zupełnie stracą ważność.