Maryja z ludzką twarzą

Do tego artystycznego życiorysu trzeba dodać: rozwiązły antyklerykał, którego jedyny chyba nieobrazoburczy związek z kościołem to pozowanie w 1896 r. w wieku pięciu lat do obrazu ojca „Dzieciątko Jezus”. Tyle. Za wspomniany tu obraz „Matka Boska karcąca Dzieciątko Jezus na oczach trzech świadków A.B., P.É. i Autora” w wieku 35 lat spotkała go ekskomunika. Trzeba jednak przyznać, że nie był prekursorem tego tematu, bowiem Maryja karcąca Jezusa pojawiła się już w starożytności na jednym z fresków w klasztorze Bahar Dar (w Etiopii), o czym w artykule „Nieznane fakty z życia Maryi” na portalu stacja7 pisze Roman Zając.

O co tu chodzi?

Na całym świecie, w wielu różnych językach, śpiewamy: " (...) a u żłobka Matka Święta czuwa sama uśmiechnięta nad Dzieciątka snem”. Dalej, bardziej już przy polskich, niż tych zagranicznych stołach, słyszymy: „Gdy śliczna Panna Syna kołysała, z wielkim weselem tak jemu śpiewała”. Ale już najbardziej za serca ściska: 

"(...)

Płacze z zimna, nie dała Mu matusia sukienki. 

Bo uboga była, rąbek z głowy zdjęła,
W który dziecię owinąwszy, siankiem Je okryła, 

Nie ma kolebeczki, ani poduszeczki,
We żłobie Mu położyła siana pod główeczki”. 

Maryja w Adwencie jest trudną postacią dla współczesnych kobiet. Nieosiągalna – tak chyba można to dookreślić. Zaczyna się od tego, że posłusznie przyjmuje wolę z Nieba przekazaną przez Anioła. W jej „fiat” trudno dostrzec choćby cień wątpliwości; trudno zauważyć jakikolwiek moment zawahania. Dalej, historia Zbawienia, w którą Ona tak mocno się wpisuje, też nie pozwala nam zbliżyć się do Maryi, Matki jakby nie było Boga. Zostaje oddana w opiekę starszemu mężczyźnie ( to znowu apokryfy), wystawiona na wstyd ze względu na „niepokalane poczęcie” ucieka do Egiptu. W końcu w pokorze, cichości i bez bólu – jak dalej podkreślają autorzy apokryfów – rodzi Jezusa. To jego, z pełną świadomością rzeczy mających się wydarzyć, kładzie na sianie, w żłobie, tak, by mogli mu się pokłonić i wół, i król, i pasterz, i anioł.

Czy takiej Maryi potrzebujemy w naszej codzienności, w chwilach, kiedy wybiegamy z pracy? W niezliczonych razach, kiedy kierowane niewiadomo, jaką siłą wstajemy w nocy do rozpłakanego dziecka? W dniach, w których zwyczajnie wydaje nam się, że nie damy rady, że nie mamy już sił i naciągamy koc na głowę? 

Czy potrzebujemy Maryi bohaterki, Maryi chwalonej przez wieki za heroiczną postawę pokory i skrytości serca? Czy potrzebujemy pomnikowej Maryi, czy jednak tej z ludzką twarzą? I gdzie tę ludzką twarz dojrzeć? W ciszy. W słowach niewypowiedzianych. W wątpliwościach, które nie krzyczą, a zostają powierzone Bożej Opatrzności. W zaufaniu, które nie jest przegadaniem sprawy, ale faktycznie bezgranicznym oddaniem się, zawierzeniem. Maryja nie robi awantury Bogu, że taki los jej wybrał, nie wkurza się na św. Józefa, że nie znalazł nic lepszego niż rozwalającą się szopę dla zwierząt, nie ma żalu do Aniołów, że śpiewają, zamiast działać cuda.

Codziennie wyrzucamy z siebie wiele słów, całe potoki: jęków, marudzeń, złości. Chlapiemy nimi na prawo i lewo, obrzucamy nimi codzienność naszych bliskich. Ta Maryja z obrazoburczego obrazu, na którym daje klapsy Jezusowi, też nie wytrzymuje, przekracza jakąś granicę. W jej przypadku to nas szokuje. Gorzej, kiedy w naszym własnym przypadku owo przekraczanie wchodzi nam w nawyk, kiedy dni podobne do siebie płyną na fali słów, których gdzieś tam potem żałujemy, z którymi nie umiemy sobie poradzić, które mówią coś o nas niekoniecznie dobrego.

Cisza. 

Ciekawe, co w niej słychać tak naprawdę?