Męczennicy sercańscy, cz.2
Pułkownik, kierujący oddziałem egzekucyjnym, miał do dyspozycji trzy plutony, pierwszy pluton egzekucyjny uzbrojony był w karabiny, drugi w dzidy afrykańskie, a trzeci w grube kije. Według życzenia pułkownika jeden z tych plutonów wzywany był do przeprowadzenia egzekucji. Aby uczynić spektakl bardziej odrażającym, wielu skazanych na śmierć było przed egzekucją poddawanych okaleczeniom, żołdacy odcinali im wszystko, co tylko w ciele ludzkim mogło być odciętym. Jeden pielęgniarz był zmuszony odrzeć ze skóry żywego szefa plemiennego, a następnie jego skóra obnoszona była po wszystkich placówkach szefów plemiennych, z przerażającym wrzaskiem obwoływacza: „Patrzcie, co zostało z waszego wielkiego szefa”. W przeciągu trzech dni było tak zamordowanych więcej niż 60 osób. Dzięki Bogu za to, że nie musieliśmy oglądać tych wszystkich okropności, opowiedzieli nam o nich nasi nauczyciele, którzy byli zobowiązanie do patrzenia na te okrucieństwa.
Po tych strasznych i makabrycznych dniach życie znów wróciło prawie do normalnego. Strach miejscowej ludności odwiódł wielu z nich od nabożeństw kościelnych, niektórzy przestali w ogóle chodzić do kościoła na skutek wrogiej propagandy bojówkarzy Simba, którzy wszędzie rozpowiadali: „Misjonarze głoszą wam kłamstwa, mówią, że przyjechali wam głosić Jezusa Chrystusa, lecz Chrystus jest zbawicielem ludzi białych, naszym zbawicielem jest Patryk Lumumba i my do niego winniśmy się modlić”.
Początkiem października zostały otwarte szkoły, jak czyniono to zwyczajnie. Liczba dzieci w naszych szkołach nie zmniejszyła się; zapisało się 1800 chłopców i 1200 dziewcząt. Nieco później, gdy Simba zaczęli wcielać młodych chłopów do ich armii, znikło z naszych szkół około 300 chłopców z klas 4, 5 i 6-stej. Obietnice za wstąpienie do armii były bardzo kuszące dla młodych chłopców; w dniu zapisania się do wojska nowy rekrut otrzymywał 3000 franków, a na końcu miesiąca jako żołd 6000 franków. Trudno było się oprzeć takiej pokusie!
Po kilku dniach ćwiczeń biedni chłopcy, odwożeni byli ciężarówkami do Kisangani, a stamtąd wysyłani do Kindu na wojnę. Co się z nimi tam stało? Nie widzieliśmy żadnego z nich powracającego do swojej rodziny. W październiku zaczęły funkcjonować szkoły średnie. Ponieważ większość ich profesorów była na wakacjach w Europie i nie mogli wracać, musieliśmy się ograniczyć do otwarcia jedynie dwóch pierwszych klas szkół średnich. Sale wykładowe były przepełnione uczniami.
W ciągu tego miesiąca Simba przeprowadzali u nas wiele razy rewizję. Teraz nie szukali żołnierz ANC, lecz tajnych radionadajników, którymi mieliśmy się porozumiewać z Amerykanami. Był to czas, kiedy bojownicy Simba zaczęli ponosić pierwsze poważne porażki, a przypisywali to interwencji amerykańskiej. Uważali, że biskup najprawdopodobniej współpracuje z Ameryką. Wszystkie aparaty radiowe, tranzystory magnetofony i adaptery, aparaty fotograficzne, nawet telefony, zabierali, ponieważ były to przedmioty podejrzane, którymi można się było porozumieć z Amerykanami. Wszystkie te niedogodności nie sprzyjały naszej pracy w kościele, w szkołach i w szpitalach.
Kilku Simba, dobrze uzbrojonych, przyszło do nas na misję i poleciło, abyśmy szli z nimi do kasyna wojskowego. Wszyscy Europejczycy byli już tam zebrani. Pułkownik z Kisangani kontrolował osobiście nasze dokumenty. Siostry zakonne i Grecy zostali odesłani do ich domów. Wszyscy inni: Biskup, misjonarze i Belgowie byli prowadzeni w dwóch szeregach do Hotelu pod Palmami, aby pozostać tam w areszcie domowym. Tego samego wieczoru dołączyli do nas księża z małego seminarium i ks. Flick z Bayenga. Razem z biskupem było nas 11 osób zamkniętych w jednym pomieszczeniu z dwoma łóżkami, jednym fotelem i jednym krzesłem. Ks. biskup spędził noc w fotelu, inni „wypraszczali” kości, po chwili na łóżkach.
Nocą Simba ciągle wpadali do nas z wielkim wrzaskiem i grozili nam śmiercią. Następnego dnia jeden oficer zmusił mnie do towarzyszenia mu do naszego domu, gdyż szedł tam szukać ukrytego nadajnika radiowego, był on przekonany, że taki nadajnik jest na pewno w naszym domu. Nie znalazł jednak tego, co chciał znaleźć. Jako wynagrodzenie za swój trud nabrał dużo rzeczy od nas, które mu się spodobały i prosił mnie o pozwolenie zabrania ich; „dobry simba nie kradnie”, powiedział. Po rewizji wróciliśmy do Hotelu pod Palmami. Nieco później komendant otworzył drzwi do naszego pomieszczenia i uwolnił nas wszystkich. Ten przywilej dotyczył tylko nas księży, Belgowie dalej pozostali w areszcie domowym.
Dwa dni później, w uroczystość Wszystkich Świętych, pewien oficer przyszedł do nas, gdy spożywaliśmy posiłek i powiedział: „Przygotujcie się na powrót do Hotelu pod Palmami”. Zawiózł nas tam w odkrytej ciężarówce. Pomieszczenie, do którego nas wprowadził, było znacznie mniejsze niż poprzednie. Spotkaliśmy tam misjonarzy z Maboma i Ngayu, których tam wcześniej przywieziono. Warunki były tu dość dobre, spaliśmy w nocy na kauczukowych materacach, mogliśmy się przechadzać na podwórku za domem i grać w karty. Po trzech dniach komendant oznajmił nam, że jesteśmy wolni i może nas odwieźć ciężarówką do naszego domu. Byliśmy ciągle w areszcie domowym. Pięciu bojowników Simba zostało wyznaczonych do strzeżenia nas. Mieliśmy pozwolenie spędzania dnia na tarasie nad podwórkiem za domem; mogliśmy rozmawiać, czytać. Na noc wprowadzano nas do naszych pokoi i zamykano je od zewnątrz.
Dziesiątego listopada przywieziono na misję w Wamba księży z Pawa, Ibambi i Babonde oraz z Legu. Z tymi, którzy przybyli tu parę dni wcześniej z Bafwabaka, było nas razem 22 księży i 6 Braci zakonnych. Było jeszcze z nami 6 plantatorów narodowości belgijskiej. Dom Sióstr zakonnych, przewidziany na 8 zakonnic, miał ich teraz 46. Dom zakonnic ze Zgromadzenia Świętej Rodziny zamiast 12 Sióstr, miał ich teraz 34. Taka sytuacja na dłuższą metę musiała zrodzić problemy, zwłaszcza związane z wyżywieniem. Na szczęście mieliśmy dość dużo żywności przysłanej nam wcześniej przez Caritas; była mąka, mleko w proszku i inne produkty żywnościowe, przeznaczone dla biednych i chorych w Wamba. Jednak od chwili internowania nas żaden Kongijczyk nie odważył się przyjść do naszego domu. Dzięki tym rezerwom nie cierpieliśmy głodu.
Dnia 13 listopada, w czasie śniadania przyszło kilku nieznanych nam Simba i zamknęli nas w dwóch pokojach, w jednym Belgów, a w drugim wszystkich pozostałych. Byliśmy ściśnięci jak sardynki w pudełku, w pomieszczeniach było bardzo duszno, a nie wolno było otwierać okien. W południe pozwolono kucharzowi podać nam coś do jedzenia. Cały dzień i noc spędziliśmy w zaduchu i ciemności. Następnego dnia, bez żadnych wytłumaczeń, pozwolono nam spędzić dzień na tarasie, a noc w naszych pokojach.
W tym czasie dotarła do nas smutna wiadomość o śmierci ks. Longo z Nduye. Dyrektor szkoły z tej miejscowości miał pozwolenie przesłania sprawozdania do inspektora o działalności swojej szkoły i korzystając z tej okazji, przedstawił nam również ostatnie chwile życia ks. Longo. Ks. Longo, zaraz po swoich święceniach we Włoszech, uczęszczał na kurs dla nauczycieli i dzięki temu przeszkoleniu był od lat dyrektorem szkoły zawodowej w Nduye. W czasie rewizji Simba znaleźli u niego jakiś aparat, którego nie znali. Według nich miał to być nadajnik radiowy. Parę dni później został on zamordowany przy pomocy dzid afrykańskich. W tym czasie Siostry zakonne z jego misji, na rozkaz szefów, musiały wykonywać taniec bez ich welonów, przed zebranym tłumem ludzi pijanych. Ostatnie słowa, jakie wypowiedział ks. Longo do sióstr były te: „To jest najpiękniejsza śmierć, jaka może spotkać misjonarza”.
Fot. sxc.hu