Misyjne wspomnienia, cz. 1.
Moje coroczne przygotowanie do Uroczystości Zesłania Ducha Świętego, od wielu już lat, polega na rozpamiętywaniu wydarzeń z dwutysięcznego roku, przeżytych w naszej parafii misyjnej w Kongu. Byłem wtedy w parafii św. Józefa w Kisangani, w stolicy Górnego Konga, w mieście biskupim naszej diecezji Kisangani. Tydzień przed Zesłaniem Ducha Świętego wybuchły gwałtowne walki miedzy wojskami Ruandy i Ugandy o prymat panowania nad miastem i jego dwoma lotnikami, umożliwiającymi wywóz z Konga bogactw naturalnych, a przede wszystkim złota i diamentów. Pamięć o tamtych dniach utrwaliłem w książce zatytułowanej „Mój kontakt z Kongiem”, wydanej w roku 2005 przez wydawnictwo Albatros. A oto wyjątki z tych wspomnień.
W poniedziałek tygodnia poprzedzającego uroczystość Zesłania Ducha Świętego, rano około godziny 10.00 usłyszeliśmy ogłuszający huk broni automatycznej. Wojna! Kto, z kim walczy, przeciwko komu? Nie wiadomo. Około 50 dzieci z sąsiadującej z nami szkoły wpadło na nasze podwórko w ogromnej panice. Wszystkie miejsca zacienione naszych poddaszy zostały zajęte przez maluchów. Udało mi się przekonać ich, aby upadły na ziemię, i w taki sposób zaczęliśmy odmawiać różaniec, żeby odwrócić uwagę dzieci od ogromnego huku ciężkiej broni automatycznej i wyprosić opiekę Matki Bożej. Po skończeniu cząstki różańca chciałem zostawić na chwilę leżące na ziemi dzieci, aby skontaktować się z dwoma moimi współbraćmi, lecz nie mogłem tego uczynić, gdyż maluchy podniosły ogromny płacz, kiedy przestaliśmy się modlić. Zaczęliśmy więc drugą cząstkę różańca, lecz po pierwszym dziesiątku poprosiłem Pana Ferdynanda Sefu, animatora Legionu Maryi, aby kontynuował modlitwę różańcową z dziećmi, a sam poszedłem odnaleźć naszego ks. proboszcza, Franciszka Kuchtę i diakona Augustyna, Kongijczyka z naszego Zgromadzenia. Obaj moi współbracia również odmawiali różaniec z grupą osób dorosłych, które schroniły się u nas. Powiedziałem proboszczowi, że umieszczę dzieci w dwóch wolnych pokojach. Podnosiłem po jednym chłopcu z ziemi - w naszej szkole przed południem uczą się jedynie chłopcy – i prowadziłem ich do wolnych pokoi. Pozostawione w pokojach dzieci nadal recytowały „zdrowaśki” z pozostałymi. Chyba nie ma bardziej odpowiedniej modlitwy na chwile wojny i paniki niż odmawianie różańca. Wśród 70 ludzi, którzy schronili się tego dnia u nas, nie wszyscy byli katolikami, lecz wszyscy bez wyjątku odmawiali różaniec i ta modlitwa jakoś dziwnie ich uspokajała…
Trzy panie przebywające u nas przygotowywały kolację dla wszystkich, czyli dla około 70 osób. Poprosiłem panie, aby jedzenia dla dzieci było nieco więcej niż dla innych osób, i aby podano im jeść oddzielnie. Opiekowałem się wtedy hospicjum dla osób podeszłych w wieku i samotnych, utrzymywanych przez parafię. Miałem dla nich w zapasie worek ryżu, dość dużo mąki z manioku, parę kilogramów suszonych ryb i trochę oleju palmowego; zaczęliśmy więc korzystać z tych zapasów. Po spożytym posiłku zebraliśmy się wszyscy na wspólną modlitwę wieczorną i cząstkę różańca. Zamiast dobrej nocy życzyliśmy sobie dotrwania do rana.
W nocy dwa pociski wystrzelone z granatników spadły na nasz blaszany dach w kościele, a trzeci na kurnik. Rano resztkami kaczek i kur napełniliśmy dwa wiadra; widziałem w oczach dzieci radość, gdy widziały, że niosłem te wiadra w stronę kuchni. W kościelnym dachu powstały dwie wielkie wyrwy po pociskach.
Oglądając zniszczenia wewnątrz kościoła, zauważyłem przez otwory w murze, służące do wentylacji, dwie kobiety na zewnątrz kościoła, przytulone do kościelnego muru. Podszedłem do nich i zapytałem, o co im chodzi. „Proszę o poratowanie mnie – powiedziała starsza z nich - zostałam sama w domu z nowo narodzonym dzieckiem, przyszłam tu do was, lecz wszystkie drzwi są zamknięte”.
Otworzyłem drzwi, zaprosiłem je do środka. Była to młoda kobieta z zawiniątkiem na ręku i jej młodszą siostrą, dorastającą panienką. „Urodziłam wczoraj w nocy dziecko – powiedziała przybyła niewiasta – nie mogłam w nocy uciekać z innymi, więc przyszłam tu z moją siostrą prosić o wodę do picia, gdyż mam wysoką gorączkę. Dziecko żyje – wyciągnęła ręce z maleństwem do przodu – lecz nie wiem, czy potrafi przeżyć to wszystko. Chcę je wykąpać, czy użyczyłby mi ksiądz wody?” Nie chciałem jej powiedzieć, że na reszcie wody przygotowaliśmy wczorajszą wieczerzę. Nie ma wody, trzeba iść jej szukać. Bez wody nie potrafimy tu przeżyć; kurz sypiący się z murów uderzanych pociskami, wzmagał ustawicznie pragnienie.
W dzielnicy ludzie mają małe studzienki, skąd czerpią wodę do mycia naczyń i prania, a nawet do gotowania, gdy studnia jest głębsza. Zacząłem namawiać młodych ludzi, aby któryś z nich poszedł ze mną szukać wody w dzielnicy. Odpowiedź była ciągle jedna: Przecież nikt nie dojdzie do studzienki, wolę umrzeć tu bez wody, niż na zewnątrz od kul. Młodsza siostra matki, która dopiero, co przyszła do nas, wyraziła chęć pójścia ze mną. Przygotowaliśmy dwa plastikowe kanistry po 10 litrów. Zawiesiłem kawałek białego prześcieradła na długim kiju i poszliśmy z panienką do Pana Ferdynanda, aby odmawiał z dziećmi różaniec za nasz szczęśliwy powrót z wodą.
Pierwszą zaporę ogniowa spotkaliśmy zaraz za naszym ogrodzeniem. Machałem długo biała flagą, lecz grzechotanie karabinu maszynowego i świst kul nie ustawały. W końcu żołnierze zauważyli flagę i przerwali ostrzał. Wyskoczyliśmy przed mur, a żołnierz machnął ręka, aby szybko przebiec. Biegłem z moją towarzyszką może 50 metrów. Zaczęło się dobrze, pomyślałem sobie, przypomniał mi się wtedy Pan Ferdynand Sefu, który odmawiał z dziećmi różaniec za nas. Przy drugiej zaporze ogniowej moja towarzyszka zaczęła panikować: „Dwa trupy na drodze, ja nie idę dale” – mówiła. „Przecież się modlą za nas, nic nam się nie stanie” - odpowiedziałem. Może po minucie przeszły jej spazmy i powiedziała: „To niech ksiądz pomacha tą chorągiewką!”. Przeszliśmy drugą i trzecią zaporę. Wydawało mi się, że idziemy bardzo długo. „Znów trup” – powiedziała panienka. Faktycznie, przed domem leżał jakiś starzec zbroczony krwią. Przed wyjściem z domu wypytywałem ludzi, gdzie jest najbliższa studzienka, lecz pokonywanie zapór ogniowych sprawiło, że pomyliłem drogę. Stanęliśmy przy dużym kanale ściekowym, wierzchem kanału płynęła dość czysta woda. Dziewczyna machała białą flagą, a ja garnuszkiem nalewałem wodę do kanistrów. Droga powrotna była łatwiejsza, znaliśmy już pozycje zapór ogniowych.
Nasz wypad po wodę musiał nam zając dość dużo czasu, gdyż w domu zaczęli już powątpiewać o naszym powrocie. Podziękowałem Panu Ferdynandowi i dzieciom za modlitwę. „Księże, jeszcze nigdy nie modliłem się z taką żarliwością, jak dziś” – powiedział Pan Ferdynand. Oczyściliśmy wodę chlorem i prawie wszyscy dostali po szklance wody. Gdy wychodziłem drugi raz po wodę, to młoda matka kąpała już swojego noworodka. Ta grupa ludzi spędziła z nami cały tydzień. W tym czasie wychodziliśmy po wodę kilka razy dziennie i za każdym razem Pan Ferdynand i dzieci odmawiali różaniec o nasz szczęśliwy powrót z wodą. Jestem przekonany, że ta modlitwa różańcowa dzieci sprawiła, iż nic złego nie przytrafiło się nam podczas tych wypraw. Nasza Pani, ”Służebnica Pańska”, czuwała nad nami.
W sobotę pod wieczór, a była to wigilia Zesłania Ducha Świętego, wojska Ruandy pokonały swoich przeciwników i objęły panowanie nad Kisangani. Późnym wieczorem zaczęto strzelać z katiuszy, wzbudzało to ogromną grozę u tutejszej ludności, lecz był to jedynie pokaz siły ze strony Ruandy, gdyż pociski lądowały gdzieś daleko w lesie tropikalnym. W Kisangani zapanował względny spokój. W mieście było jednak bardzo mało ludzi, gdyż większość z nich uciekła do buszu.
W niedzielę Zesłania Ducha Świętego odprawiliśmy Mszę świętą dla nas samych i naszych gości. Msza święta była recytowana, cicha, lecz pełna wdzięczności za szczęśliwe przeżycie tych dni. Modliliśmy się również o szczęśliwość wieczną za poległych w czasie tych walk, których zwłoki dość liczne leżały wokół naszego kościoła. Duch Święty przybył do nas z upragnionym pokojem i radość z tego pokoju była ogromna w sercach naszych.
Fot. sxc.hu