Moi najlepsi nauczyciele

To one, moje dzieci, uczą mnie cierpliwości, miłości, przekraczania własnego egoizmu. Są doskonałymi obserwatorami, potrafiącymi wytknąć mi każdą niekonsekwencję. I dobrze, że to robią. Choć czasem mnie to złości, to w gruncie rzeczy jestem im za to wdzięczna. 

„Chcesz rozśmieszyć Pana Boga? Zacznij planować”. Ta maksyma świetnie pasuje do mojego rodzicielstwa. Wchodząc w małżeństwo, zakładałam oczywiście, że chcę mieć dzieci, i nawet sobie wymyśliłam, kiedy byłby na to najlepszy moment. Najpierw czas dla nas, tak ze dwa lata, a potem możemy już zostać rodzicami. Z moich pomysłów oczywiście nic nie wyszło, bo Pan Bóg miał inny plan na nasze życie. Na pierwsze dziecko ostatecznie czekaliśmy pięć lat. Koleżanki z pracy zachodziły w ciążę, rodziły dzieci, a u nas nic. Zatroskani bliscy też już nie mogli się doczekać, dopytywali, dlaczego u nas dzieci nie ma, czy to specjalnie, czy może z jakichś powodów mieć ich nie możemy. Chwilami drażniły mnie już te pytania i… spacerujące mamy z wózkami. Tak bardzo im zazdrościłam. Kiedy więc na teście ciążowym w końcu po dość długim leczeniu pojawiły się upragnione dwie kreski, nie mogłam w to uwierzyć. Wydawało mi się to wręcz nieprawdopodobne. Do dziś, choć od tego momentu minęło już ponad dwadzieścia lat, pamiętam te emocje. 

A potem znów zaczęłam snuć plany, że dobrze byłoby mieć dzieci z małą różnicą wieku. I znów nic z tego nie wyszło. Kolejne dziecko urodziło się pięć lat po pierwszym. Naiwnie więc założyliśmy, że trzecie pojawi się także po takim czasie… I znów Pan Bóg nas zaskoczył, bo w kolejnej ciąży byłam już kilka miesięcy po urodzeniu drugiego dziecka. Nie powiem, byliśmy ciut zaskoczeni takim obrotem spraw, no ale przecież marzyliśmy o małej różnicy wieku między dziećmi. Tak, Pan Bóg doprawdy ma poczucie humoru. A potem pojawiały się kolejne dzieci i to, ku naszemu zaskoczeniu, w momentach, w których oboje dochodziliśmy do wniosku, że jeszcze nam kogoś w domu brakuje. 

Kiedy jestem zmęczona albo kiedy mam dość kolejnej kłótni czy dyskusji z moimi dziećmi, lubię wracać myślami do tych wszystkich emocji związanych z początkiem każdej ciąży, a także do tych jeszcze większych związanych z porodami. Pierwszy – choć teoretycznie byliśmy doskonale przygotowani – całkowicie nas zaskoczył, bo nic nie było tak, jak uczono nas w szkole rodzenia. Kolejne już były prostsze, może dlatego, że już wiedzieliśmy, czego się spodziewać i jakich błędów unikać. I choć na pierwsze cztery porody patrzyłam wyłącznie jako na czystą fizjologię, dopiero w czasie piątego porodu doświadczyłam czegoś wręcz metafizycznego. Trudno co prawda o jakieś wzniosłe przeżycia na sali operacyjnej, gdzie wokół pełno ludzi, ostre światło lampy, zero intymności, a jednak to ten ostatni poród był dla mnie prawdziwym duchowym przeżyciem. Może dlatego, że byłam już starsza, dojrzalsza? A może to świadomość, że to ostatni raz? Kiedy natomiast trzymałam już noworodka w ramionach, za każdym razem uświadamiałam sobie wręcz przytłaczającą świadomość ogromnej odpowiedzialności za tego maleńkiego człowieka. Było dla mnie oczywiste, że od tego momentu zmieni się wszystko, że pojawienie się kolejnej małej istotki wywróci do góry nogami nasze w miarę już poukładane życie, że będziemy musieli się siebie wzajemnie uczyć i że ta nauka nie zawsze będzie miła i przyjemna, a dodatkowo na tej drodze będziemy popełniać błędy.

Dziś te emocje są tylko wspomnieniem, a z maleńkich bobasów wyrośli mądrzy, wygadani i pewni siebie młodzi ludzie. I teraz to już nie ja jestem dla nich nauczycielem, tylko to oni każdego dnia uczą mnie bezwarunkowej miłości, cierpliwości, przekraczania własnego egoizmu. I to one bardzo precyzyjnie punktują moje błędy i rozmaite niekonsekwencje. I wypominają, że czytam mądre książki, dzielę się z nimi wyczytaną wiedzą, ale już w życiu nie potrafię jej zastosować. Mam jednak nadzieję, że mi to wybaczą. Bo przecież o to chodzi w miłości…