Mój przyjaciel trędowaty

Niedziela, VI Tydzień Zwykły, rok B, Mk 1,40-45

 

Jezus surowo mu przykazał i zaraz go odprawił ze słowami: „Uważaj, nikomu nic nie mów, lecz idź, pokaż się kapłanowi i złóż za swoje oczyszczenie ofiarę, którą przepisał Mojżesz, na świadectwo dla nich”. Lecz on po wyjściu zaczął wiele opowiadać i rozgłaszać to, co zaszło, tak że Jezus nie mógł już jawnie wejść do miasta, lecz przebywał w miejscach pustynnych. A ludzie zewsząd schodzili się do Niego.

 

       Dwa czytania biblijne z dzisiejszej Mszy świętej ukazują nam ludzi trędowatych; pierwsze czytanie z księgi Powtórzonego Prawa mówi o sposobie traktowania trędowatych, a Ewangelia ukazuje uzdrowienie trędowatego przez  Pana Jezusa. Pragnę dzisiaj zamiast homilii, podzielić się z czytelnikami moim doświadczeniem ze spotkań z trędowatymi, jakie miałem w czasie pracy w Kongu Belgijskim. W czasie wyjazdów do buszu (do wiejskich kaplic) na parę tygodni, pierwszymi, którzy przy domu katechety oczekiwali na mnie, byli  trędowaci. Gdy wioska była wielka, to i trędowatych było dość dużo, gdy była mała, to było ich jedynie kilka osób. Od czasów uzyskania niepodległości przez Kongo Belgijskie w 1960 roku, trędowaci nie żyli więcej w leprozoriach, lecz w ich rodzinnych domach, a raczej przy ich rodzinnych domach. Do domu, do lepianki, gdzie znajdował się ktoś trędowaty, dobudowany był mały szałas z żerdek i liści, przykryty również liśćmi, w którym przebywał trędowaty. Trędowaci przychodzili do księdza, aby przywitać się z nim i prosić go o modlitwę w ich intencji. Po Mszy świętej ksiądz odwiedzał trędowatych katolików, zanosząc im Komunię świętą, jeżeli życzyli tego sobie. Trędowaci dnia ówczesnego byli podobni do tych ukazanych w dzisiejszej pierwszej lekturze, czyli bardzo zaniedbani.

       Mój przyjaciel trędowaty, który zapadł mi na zawsze w pamięci, ma na imię Modest. Będąc młodzieńcem, pracował jako nauczyciel w naszej katolickiej szkole. W młodości wziął ślub kościelny z uczciwą panienką, lecz po paru latach rozszedł się  z nią z powodu jej niepłodności. Następnie zawarł ślub cywilny z następną panienką, z którą żył dość długo i doczekał się licznych wnuków. Po rozejściu się z pierwszą jego żoną, wydalono go z pracy w szkole katolickiej. Od tego czasu zajmował się uprawą i pielęgnacją własnej  plantacji kawy. Modest był osobą bardzo cenioną we własnej wiosce i w całej  okolicy; był przewodniczącym Komitetu Rodzicielskiego tamtejszej szkoły podstawowej, był również przewodniczącym Komitetu tamtejszego Ośrodka Zdrowia.

        Modest mieszkał za wioską na ustroniu, w jego plantacji kawy było źródło wody pitnej i smacznej. Może ta woda skłaniała mnie do zatrzymywania się u niego dość często. Miałem też od niego prawdziwe wiadomości o funkcjonowaniu szkoły i Ośrodka Zdrowia. W roku 1998 Modest podszedł do mnie w kaplicy i powiedział: „Proszę księdza, zmarła moja dawna ślubna żona. Mam zamiar wziąć ślub kościelny z aktualna żoną, z którą żyjemy razem od rozejścia się z tą ślubną”. Załatwiliśmy wszystkie sprawy prawne i przygotowali się do drugiego ślubu kościelnego Pana Modesta. Żona Modesta przyszła na ślub pięknie ubrana, Modest natomiast przyszedł w codziennym zwykłym ubraniu i boso. Modest zawsze chodził boso, lecz jakoś tego nigdy nie zauważałem, dopiero teraz przy okazji jego ślubu dotarło to do mojej świadomości. Mieszkańcy wioski wybrali Modesta po jego ślubie kościelnym na ich katechetę, teraz był odpowiedzialny nie tylko za szkolę i Ośrodek zdrowia, lecz również za ich wzrost w wierze.

         Modesta widywałem wszędzie boso; w kaplicy, na drodze, w jego domu, nie mogłem odgadnąć tajemnicy jego bosego chodzenia. W domu miałem dwie pary prawie nowych butów przeznaczonych do wyjazdów do buszu, postanowiłem więc jedną parę ofiarować Modestowi. Pewnego dnia, będąc przejazdem w pobliżu jego domostwa, wstąpiłem do niego i ofiarowałem mu te buty. Był zadowolony, dziękował, lecz mimo tego dalej widywałem go ciągle Boso. Kiedyś zatrzymałem się u niego na dłuższy czas, aby się dowiedzieć coś na temat jego chodzenia boso. Zapytałem go: „Modest, a te buty, które ci ofiarowałem, to nie pasują na twoje nogi, czy co?”. Popatrzył na mnie uważnie, podciągnął nieco nogawki od spodni i powiedział: „Nich ksiądz popatrzy na moje stopy”. Ukazały mi się stopy Modesta prawie fioletowe, usiane drobnymi czerwonymi żyłkami. Co to jest, zapytałem go? To ksiądz nie wie, a przecież ksiądz przywozi nam każdego miesiąca lekarstwa od Siostry Stefanii; jestem trędowaty. Ta wieść zatkała mi dech w piersiach, nie widziałem, co mu mam powiedzieć. Tutejszym zwyczajem katecheta ustępuje księdzu na noc swoją pryczę. Tyle nocy przespałem na jego pryczy, dziś też pójdę spać na jego pryczę.

         W końcu powiedziałem do Modesta: A może ci jest zbyt ciężko być katechetą? Kaplica jest dość odległa od twojego domu, droga jest błotnista w czasie deszczu i gorąca w czasie słonecznym. Może zamianować kogoś innego na katechetę? Modest powiedział do mnie: „Proszę księdza, Panu Jezusowi też było ciężko nieść krzyż na Golgotę, a nie cofał się. Tu na ziemi trzeba cierpieć; w niebie nie  będzie cierpienia, ani głodu, nie będzie ludzi złośliwych. A jeszcze i to, że tak długo żyłam bez spowiedzi, bez Komunii świętej; trzeba również Bogu wynagrodzić za to. Będę dalej katechetą, dopóki potrafię”. Odpowiedź Modesta przekonała mnie, że my księża możemy się uczyć prawdziwej wiary w Boga od naszych katechetów.