Msza dla dzieci. Co mnie jeszcze zaskoczy?

Żeby nie narzekać. W ciągu tych wszystkich lat, kiedy uczestniczę z dziećmi we Mszy przeznaczonej dla nich, na szczęście udało mi się trafiać na księży, którzy nie robili z Mszy festynu czy własnego folwarku (wiadomo przecież, że zasady zapisane w rubrykach są po to, żeby je łamać, a nie, by ich przestrzegać), w czasie liturgii nie zachęcali wiernych do jakiejś formy fitnessu („a teraz wszyscy wstają i machają rękami”), kładli akcent na to, żeby było godnie, mądrze, a nie fajnie. Mówili kazania do dzieci, ale tak, że rodzice nie mieli poczucia straconego czasu, bo wiele treści również ich dotykało. Wymagało to od księdza przygotowania i zaangażowania większego niż tylko przepytanie dzieci z tego, o czym była Ewangelia (może któreś dziecko powie coś zabawnego, to w ramach rozrywki wszyscy się pośmieją), ale to procentowało. Już słyszę te głosy, że przecież ma być fajnie, bo inaczej dzieci będą się nudzić, marudzić, biegać i przeszkadzać innym wiernym. Tylko czy w kościele ma być fajnie? Czy dzieci na niedzielną Eucharystię ma przyciągać tylko forma, czy jednak znacznie istotniejsza jest treść? Trudno nasiąkać pięknem liturgii, kiedy do piękna jej bardzo, bardzo daleko.  

Od kilku lat dostrzegam pewne zjawisko. Od końca września do końca maja kościół jest pełen, bo dzieci przygotowujące się do Pierwszej Komunii Świętej zostają wyposażone w „Indeks”, który musi być podpisany przez księdza jako dowód uczestnictwa we Mszy Świętej. Jakoś trzeba towarzystwo do tego zmusić. A potem, po Komunii, w końcówce maja czy na początku czerwca, nagle robi się pusto, bo spora grupa już na zawsze pożegnała się z Kościołem i szybko do niego nie przyjdzie, może na ślub albo pogrzeb, ale też nie wiadomo. Nie przyjdzie, bo i dlaczego miałaby przychodzić, skoro niedzielna Msza kojarzy im się z przykrym obowiązkiem, a nie ze spotkaniem z Bogiem. 

Inna praktyka to nagradzanie dzieci za uczestnictwo w rozmaitych nabożeństwach, na przykład w różańcu czy roratach. Dla tych, którzy przyjdą, lizak lub batonik. I znów, warto dzieci zachęcać do takiej formy modlitwy, bo to buduje ich relację z Panem Bogiem, a nie uprawiać przekupstwo, bo tak to trzeba uczciwie nazwać. Może się niepotrzebnie czepiam, bo przecież te nagrody to z dobrej woli. Ale znów – czy motywacją dziecka do pójścia do kościoła ma być słodka przekąska, czy jednak Pan Jezus? Dla mnie odpowiedź jest oczywista i jednoznaczna. I tego uczę swoje dzieci. 

Myślałam, że nic mnie już w temacie nagród za przychodzenie do kościoła nie zaskoczy, ale bardzo się myliłam. Ostatnio bowiem pewien ksiądz (łaskawie pominę, z której parafii) postanowił nagradzać jakimś drobiazgiem już nie tylko dzieci, które poprawnie rozwiązały zadany rebus, ale – uwaga – także rodziców za to, że… przyprowadzili swoje dziecko do kościoła. Przepraszam, to trochę tak, jakby nagradzać rodziców za to, że karmią swoje dzieci, dbają o nie, zaprowadzają do szkoły i tak dalej. Kiedy przynosiliśmy swoje dzieci do chrztu, publicznie zobowiązywaliśmy się do wychowania ich w wierze, „aby zachowując Boże przykazania, miłowały Boga i bliźniego, jak nas nauczył Jezus Chrystus”. Nawet byliśmy pytani o to, czy jesteśmy tego świadomi. I zapewne sto procent rodziców na tak postawione pytanie odpowiedziało twierdząco. Skoro więc przyprowadzając dziecko do kościoła, wywiązujemy się z danego publicznie słowa, to czy za to należy nam się nagroda? Wątpię. Wątpię także w to, że jest to skuteczna metoda na to, by przyciągnąć ludzi do Kościoła czy zatrzymać tych, którzy wpadli do niego tylko na chwilę, a konkretnie na kilka miesięcy przygotowania do Pierwszej Komunii Świętej.

Kiedy brakuje pomysłu na duszpasterstwo dzieci, kiedy coraz mniejszej liczbie osób zależy na ich formacji, wtedy do głowy przychodzą rozwiązania tak nowatorskie jak wspomniane nagrody dla rodziców. Tyle że to droga na skróty i raczej sukcesu nie gwarantuje.