Nadopiekuńczość zabija!

Pamiętam, jak na studiach, na wykładach z psychologii społecznej, omawialiśmy rodzaje zależności w różnych relacjach. Zawsze podkreślano, że pierwszych relacji uczymy się w domu rodzinnym. W nim zdobywamy wiedzę na temat świata nas otaczającego, o nas samych i zależnościach społecznych. Jak się okazuje, wiele z nas nosi w sobie pewne rany, które mają swoje przełożenie w życiu dorosłym. Pamiętam, jak wiele przypisywało się relacjom właśnie matki z dziećmi, jako tej pierwszej i najważniejszej osoby dla dziecka. I bez tej wiedzy, myślę, każdy z nas odczuwa silne powiązania swoich różnych zachowań ze swoimi rodzicami. To studium zależności rodziców/matki z dzieckiem opisywało dość często bardzo dysfunkcyjne skutki i nie napawało optymizmem. Jakby przyjrzeć się naszym rodzinom, zawsze odnajdzie się coś, co należałoby poprawić czy zmienić, nie ma rodzin idealnych. Większość przypadków opisywało relacje, które z reguły hamowały indywidualność i niezależność dzieci. Byli to rodzice narcystyczni, nadopiekuńczy, kontrolujący, agresywni lub pasywnie agresywni, perfekcjoniści czy zmagający się z uzależnieniem. Na szczęście w tym zestawie toksycznych zależności była – ogólnie można by rzec – rodzina zdrowa, niedysfunkcyjna. 

Dużo czytałam na temat tego, jak pomóc dziecku rozwijać poczucie własnej wartości rozumiane jako akceptację siebie samego, swoich słabości, wad i zdrowego podejścia do swoich umiejętności. I jak się okazuje, najczęstszym błędem zdaje się być nadmierna opiekuńczość. Ileż razy do swoich dzieci, zanim podejmą jakąś inicjatywę, powiemy: „uważaj, bo zrobisz sobie krzywdę”, „nie dotykaj”, „nie wchodź tam”, „pobrudzisz się” i tak dalej. Gdzieś wyczytałam, że nadopiekuńczość to nieświadome krzywdzenie dzieci. Nieświadome, bo wypowiadając powyższe stwierdzenia, chcemy zapobiec temu, by nasze dziecko cierpiało czy było chore, brudne, smutne itd. A tym samym faktycznie pozbawiamy je możliwości doświadczenia wszystkiego na swojej skórze. Czasami takie zderzenie z podłogą, ścianą czy czymkolwiek jest lepszym nauczycielem niż nasze ciągłe nakazy czy zakazy. Niestety my często oprócz troski sięgamy po ocenę i wartościowanie każdego czynu i zachowania dziecka. Definiujemy dziecko – albo jest grzeczne, albo nie. Brakuje w tym odcieni szarości, wszystko musi być czarne albo białe. Tym samym wkładamy dziecko do świata reguł dorosłych, zapominając, że dzieciństwo polega na poznawaniu. A taka ściana czy podłoga milczy. Daje znać dziecku, że jeszcze raz upadając, wkładając palec tam, gdzie nie trzeba, czeka go niemiła konsekwencja. Oczywiście ciekawość dziecka jest silniejsza i zapewne nie raz włoży palec, gdzie nie trzeba. Jeszcze nie narodził się taki, który w pełni uczy się na swoich błędach. 

Nadopiekuńczość niestety niesie ze sobą poważne skutki zarówno dla rodziców, jak i dla dzieci. Co prawda częściej nadopiekuńcze cechy przejawia matka, choć i są ojcowie, którzy z troski potrafią mocno ograniczać swoje dzieci. Matka nadopiekuńcza hamuje działania poznawcze dziecka, które są normalne w danym wieku. Ponadto nadmiernie będzie chronić dziecko przed tym, co zewnętrzne. Słyszymy czasem stwierdzenie, że ufa swojemu dziecku, ale już innym nie, dlatego dziecko nie może jechać np. na obóz czy iść na dyskotekę. Mimo swojej dozgonnej miłości, wyręczania powoli staje się despotyczna. Nie widzi swojego dziecka jako odrębnej jednostki. Co gorsza, mamy czasem zapominają, że dziecko dorasta i potrzebuje do życia innych. Taka mama wobec swoich dorosłych dzieci jest z kolei bardziej wymagająca, częściej krytykuje niezaradność. Potrafi także wywoływać wyrzuty sumienia, bo przecież poświęciła się swoim dzieciom. Pewnie może to też wynikać z tego, że my, rodzice/matki, bez dzieci czujemy, że tracimy cząstkę siebie i pewnie to my bardziej potrzebujemy dzieci 24 godziny na dobę niż one nas.

A dorosłe dzieci nadopiekuńczych rodziców wbrew pozorom odcinają się od swoich rodziców, winią za swoje niepowodzenia. A to dlatego, że w pierwszych kontaktach z rówieśnikami zderzyli się z opinią, że wcale nie są idealni, a ich roszczeniowa postawa jeszcze bardziej pogłębia poczucie osamotnienia, niezrozumienia. Dlatego w domu są ulegli, a na zewnątrz częściej odgrywają role, by się dostosować, przetrwać. Z tym że nie czują się szczerzy sami z sobą. 

Czuję się nieraz niepewnie, kiedy mój syn bardzo coś przeżywa i albo wpadnie w przeogromną radość, albo wręcz w rozpacz. Intuicyjnie umiem zareagować, jednak czasem zastanawiam się, czy nie za bardzo chcę mu pomóc, jakoś wyręczyć go, pozbawić go doświadczenia bólu, zawodu. Tym bardziej kiedy od chłopców wymaga się bycia zaradnymi, twardymi. Oczywiście, dziś nasza świadomość w tym temacie jest większa, niemniej jednak gdzieś pod skórą mam wrażenie, że często go przed innymi tłumaczę. Czasami odbieram sygnały z zewnątrz, że dziecko nieco wycofane, wrażliwe, jest może gorsze, inne, dziwne. Zapominając, że są chłopcy wrażliwi i mają prawo tacy być, że mają jeszcze czas, by nabrać wiary w siebie, odwagi. Boimy się, żeby nasze dzieci nie były gorsze, i czasami chyba włącza się nam tryb matki nadopiekuńczej. To z pewnością wynika z ciągłego poczucia lęku, że zawiedziemy jako matki, że nie jesteśmy pewne swoich kompetencji macierzyńskich. I możemy wówczas niechybnie iść w stronę nadopiekuńczości albo wojskowego drylu. A czasami zapominamy, że jest jeszcze trzecie wyjście – rodzicielstwo oparte na osobistym dialogu z dzieckiem.

Ponadto współczesne kobiety częściej pracują zawodowo i często chcą swoją nadopiekuńczością wynagrodzić dzieciom brak czasu. Ojcowie również odczuwają pewien dyskomfort związany ze swoją nieobecnością. Tak bardzo się boimy, że dzieci nas źle ocenią, i bardziej skupiamy się właśnie na wyrzutach sumienia niż na faktycznym towarzyszeniu i zainteresowaniu się dzieckiem. I trochę wpadamy w takie błędne koło.

Presja otoczenia również nie pomaga. Kiedy już uświadomimy sobie, że nie da się dziecka przed wszystkim ochronić, spotykamy się z zarzutem, że na wszystko dzieciom pozwalamy. A tak nie jest. Nieraz w środku drżymy, kiedy widzimy pierwsze próby naszych dzieci na placu zabaw, na hulajnodze czy rowerze. Nie chcemy od razu wzbudzać w nich lęku, to nasz lęk nas bardziej przytłacza. Gryziemy się w język, by nie oceniać, nie szufladkować.

Na szczęście w rodzicielstwie można w porę zareagować. Pewnie wszystkich błędów nie uda nam się naprawić, ale zawsze jest czas, by się opamiętać, przemyśleć i zmienić swoje postępowanie. Musimy pamiętać, że chcemy, by nasze dzieci brały odpowiedzialność za swoje emocje, zachowanie, ponieważ wraz z rozwojem będą miały więcej przywilejów, okazji, by móc samemu zdecydować, co dalej. Jeśli nasza nadopiekuńcza strona weźmie górę, bo myślę, że każda z nas, mam, taką posiada, spowoduje to, że dzieci nie będą potrafiły wziąć odpowiedzialności za swoje życie. A my nieuchronnie możemy nie akceptować swoich dzieci. I koło wzajemnych oskarżeń, niechęci będzie się toczyć dalej.