Nadzieja

Wtorek, XXIV Tydzień Zwykły, rok I, Łk 7,11-17

 Nie płacz! Potem przystąpił, dotknął się mar - a ci, którzy je nieśli, stanęli - i rzekł: Młodzieńcze, tobie mówię wstań! Zmarły usiadł i zaczął mówić; i oddał go jego matce. A wszystkich ogarnął strach; wielbili Boga i mówili: Wielki prorok powstał wśród nas, i Bóg łaskawie nawiedził lud swój. I rozeszła się ta wieść o Nim po całej Judei i po całej okolicznej krainie.

    Czytamy dziś słowa Ewangelii Nadziei. Oto Bóg wkracza w życie ludzkie, by na nowo je ożywić. Bóg, w którego wierzymy, to miłośnik życia. Nie może obojętnie przejść wobec bólu rozłąki spowodowanej śmiercią.
Nie wiem, czy owa matka miała wystarczającą wiarę, by mógł w życiu jej syna stać się tak wielki cud. Nie wiem, czy w ogóle ją miała. Ale kochała... Miłość jest właśnie tą siłą, która jak żadna inna podnosi człowieka z wszelkiej śmierci. Jest też tą siłą, która zrobi wszystko, by nie dopuścić do śmierci najbliższych. To właśnie ją dojrzał Jezus we łzach matki. To jej widok tak bardzo Go wzruszył, że nie mógł przejść, nie odpowiadając na nią tak po swojemu, po Bożemu. Miłość to życie.
    Bywają takie chwile, życiowe burze, kiedy zasadniczo wydaje nam się, że to już koniec, że dalej nie ma już drogi, że już nie wytrzymamy, bo to za dużo, jak na jedną osobę. Co więcej, może tak się dziać nie tylko dlatego, ża nam się tak wydaje. Tak po prostu może być. To jakiś moment graniczny. Moment, w którym dojrzewa i doskonali się miłość, a na pewno szansa na to.
   Scena, o której czytamy w dzisiejszej Ewangelii, przedstawia moment po ludzku już nie do uratowania. No właśnie - po ludzku... Jakkolwiek patetycznie by to zabrzmiało, to... nie traćmy nadziei. Nigdy w życiu! Jest Jezus.

Fot. sxc.hu