Niech nam nie zabraknie prawdziwej radości!
Nigdy nie miałam zacięcia do tego, by prowadzić pamiętnik. Taki prawdziwy, w którym opisywałabym wszystko to, co się danego dnia wydarzyło, gdzie zapisywałabym ważne spotkania, myśli i cytaty. Nawet kiedy próbowałam to robić, to i tak szybko chęć na pisanie mi przechodziła. A szkoda, bo może ciekawie byłoby wrócić do odległych czasów?
Na etapie szkoły podstawowej raz po raz wpadałam na pomysł, że warto mieć pamiętnik. Kilka razy nawet taki zakładałam. Brałam najgrubszy zeszyt, jaki udało mi się dostać w sklepie papierniczym, wymyślałam jakąś ciekawą obwolutę, żeby zakryć szaroburą okładkę (w latach osiemdziesiątych zeszyty w kolorowych okładkach nikomu się nawet nie śniły), pewnie nawet elegancko i starannie ten zeszyt podpisałam. Jak znam życie, notowałam coś przez tydzień lub dwa, a potem już mi motywacji brakowało. Zdarzało się, że pamiętniki zakładałyśmy wspólnie z koleżankami. Każda oczywiście swój. Strzegłyśmy tych zeszytów niczym najcenniejszy skarb, z przerażeniem myśląc o tym, co by się stało, gdyby, nie daj Boże, wpadł w niepowołane ręce – rodziców lub kolegów z klasy. Strach nawet było o tym myśleć.
Nigdy nie udało mi się zapisać całego zeszytu. I pewnie już się nie uda. Trudno, nie każdy musi być pamiętnikarzem. Zdarzyło mi się za to kiedyś, dawno, dawno temu, jeszcze w liceum, napisać pracę w postaci pamiętnika. Wtedy, jako nastolatka, pisałam ją z perspektywy osoby dorosłej. To bodaj jedyne wypracowanie, które jeszcze przechowuję w pudełku z listami i pocztówkami od koleżanek z czasów podstawówki i szkoły średniej. Pisałam w niej o swoim życiu, o tym, jak je sobie wyobrażam. W rzeczywistości okazało się, że nic z tych moich planów i tak nie wyszło.
Czy to źle? Absolutnie nie. Wdzięczna jestem za to, w jakim miejscu osobiście i zawodowo się znajduję. Kiedy patrzę wstecz, widzę, ile dobrych rzeczy mnie spotkało. Kiedy jednak wybiegam myślami w przyszłość, przytłacza mnie świadomość, ile książek chciałabym przeczytać, co jeszcze mogłabym w swoim życiu robić, jak mogłabym służyć innym zdobytą wiedzą.
Ostatnio, przygotowując się do napisania pracy na studia podyplomowe, a w związku z tym wertując rozmaite książki, naszła mnie myśl, że tak późno je odkryłam. Że przecież mogłam po nie sięgnąć już dawno. Być może na pewne kwestie patrzyłabym inaczej, różne procesy, które obserwuję i w świecie, i w rodzinie, oceniałabym z zupełnie innej perspektywy. Nawet przez myśl mi przeszło, że straciłam sporo lat, bo przecież już dość dawno mogłam się tym wszystkim zająć.
Wiem, to takie użalanie się nad sobą. Czasem i mnie ono dopada. Na szczęście dość szybko przyszło otrzeźwienie (takie myślowe, nie po spożyciu alkoholu!). To nie jest tak, że rzeczy, które robiłam wcześniej, nie miały sensu. Jak najbardziej miały. Gdybym się ich nie podejmowała, pewnie nie byłabym w tym miejscu, w którym dziś jestem. Wiele kwestii, które ostatnio stały się bliskie mojemu sercu, w które się całą sobą zaangażowałam (choćby podejmując studia podyplomowe), pojawiło się w przestrzeni społecznej całkiem niedawno. Wcześniej po prostu nie miałabym szans zajmować się tym, czym zajmuję się dziś, bo nie było takiego tematu, nie było takiej świadomości i wrażliwości.
Każde spotkanie, każde doświadczenie zawodowe było dla mnie istotne. Pozwalało mi się rozwijać, poszerzać horyzonty, dorastać i dojrzewać. Pozwalało mi także niektóre poglądy ugruntowywać, weryfikować, a niektóre zmieniać. I nie ma w tym nic dziwnego i złego. Rozmowy, przeczytane lektury pokazały mi, że na wiele kwestii można spoglądać inaczej, co nie znaczy, że będzie to spojrzenie gorsze. Ono będzie inne, bo przecież i my się zmieniamy pod wpływem różnych doświadczeń. Kiedy wracam myślami do przywoływanej pracy, widzę dziś, ile w niej było naiwności i młodzieńczego idealizmu. I dobrze, bo to był taki czas w życiu, w którym można sobie było na to wszystko pozwolić. Dziś, kiedy trzeba twardo stąpać po ziemi, idealizm został zweryfikowany przez życiowe doświadczenie, którego nastolatka po prostu mieć nie może.
Może to jednak dobrze, że nie pisałam pamiętników? Mogłabym się dziś złapać za głowę z przerażenia, co ja tam powypisywałam. Albo spaliłabym się ze wstydu, że tak naiwnym można było być. Gdyby to dziś przeczytały moje dzieci, pewnie niezły miałyby ubaw. I dobrze, bo radości nigdy nie za wiele. Tej radości płynącej od nowo narodzonego Dzieciątka życzę Wam wszystkim. A także miłości, pokoju i życzliwości w rodzinach. A świąteczny czas wykorzystajcie na dobre rozmowy. Politykę i wszystko to, co dzieli, zostawcie za drzwiami. Niech nie przeszkodzą Wam w radości świętowania Bożego Narodzenia.