Nieprzepracowana żałoba

Choć przeczytałam bardzo wiele książek na temat śmierci, choć w swoim życiu przeprowadziłam na ten temat wiele rozmów, choć napisałam o umieraniu książkę, to emocjonalnie z odejściem najbliższych nie umiem się pogodzić. 

Ten tekst będzie bardzo osobisty. Piszę te słowa w kolejną rocznicę śmierci mojej mamy. Rocznicę z każdym rokiem trudniejszą, choć podobno czas ma leczyć rany. Ale to tylko slogan, bo czas nic nie leczy. Niektóre szczegóły tego dnia przypomina bardzo mocno, mam wrażenie, że wręcz złośliwie uwypukla to, co chciałabym na zawsze wyrzucić z pamięci. A te elementy, które chciałabym pamiętać, w jakiś dziwny sposób wygumkował z mojej głowy. Po prawie trzydziestu latach nie pamiętam już głosu mojej mamy ani jej śmiechu. Nie pamiętam smaku potraw, które gotowała. Pamiętam za to, jaką nosiła fryzurę. Pamiętam stukot jej obcasów, bo lubiła elegancko ubierać się do pracy. Pamiętam jej kosmetyczkę, w której trzymała puder i tusz do rzęs, które tak lubiłam jej podkradać. Pamiętam też zapach jej torebki i szafki w biurku w pracy. Kiedy mnie tam zabierała jako małe dziecko (szczególnie w pracujące soboty), zawsze pachniało w jej pokoju w biurze parzoną, świeżo zmieloną kawą i dymem z papierosów. Tak samo pachniała szuflada, w której trzymała rozmaite pieczątki. Lubiłam tam zaglądać, nalewać na gąbkę tusz i godzinami przystawiać stempelki.

Kiedy moja mama zachorowała, właśnie przygotowywałam się do matury. Po raz pierwszy trafiła do szpitala na dzień przed moimi egzaminami. Zmarła zaraz po tym, jak rozpoczęłam studia. Dla mnie to był strasznie burzliwy czas. Ucieczka w naukę pomagała mi się odciąć od domowych problemów. Zresztą i tak nikt mi nie powiedział, że stadium nowotworu jest już bardzo zaawansowane. W domu wszyscy zachowywali pozory normalności, tylko mama miała coraz mniej sił. W nocy, kiedy jeszcze siedziałam nad książkami, słyszałam, jak chodziła po kuchni, ale nie miałam odwagi do niej wyjść. Tłumaczyłam sobie, że przecież przyszła tam tylko na chwilę i zaraz się położy, a dobrze wiedziałam, że nie może spać, bo się martwi i denerwuje. A może wtedy czekała na mnie? Może chciała mi coś ważnego przekazać? Może w dzień, kiedy inni domownicy krzątali się po domu, nie miała odwagi ze mną rozmawiać? Może w nocy byłoby jej łatwiej to wszystko powiedzieć? Męczą mnie te pytania. A najgorsze, że już na zawsze pozostaną bez odpowiedzi. Tak bardzo wtedy wypierałam ze swojej głowy świadomość, że moja mama jest poważnie chora. Tak bardzo sama bałam się tej prawdy. No bo jak to? Przecież do tej pory wszystkie złe rzeczy omijały naszą rodzinę. Nikt nie chorował, nikt się nie rozwodził, a tu nagle takie coś. Młoda kobieta, dla której nie ma ratunku. 

Tak bardzo pochłonięta maturą i egzaminami na studia udawałam przed sobą i znajomymi, że wszystko jest w porządku. Mama słabła, chudła, a ja sobie tłumaczyłam, że to chwilowe, że minie, że za chwilę wróci do pracy i będzie jak dawniej. Albo i lepiej, bo przejdzie na rentę i będzie w domu czekać na nas z ciepłymi obiadami. Niestety, tak się nie stało. Zamiast tego przyszła śmierć. Śmierć, która pozostawiła po sobie pustkę, żal, tęsknotę i rozpacz.

Czasem się zastanawiam, jak wyglądałoby moje życie, gdyby mama tak szybko od nas nie odeszła. Czy miałybyśmy dobry kontakt? Czy wspierałaby mnie w moim macierzyństwie? Czy dzieliłaby się ze mną swoim doświadczeniem? Czy odpowiedziałaby mi na wszystkie pytania, które chciałam jej zadać? Czy chodziłybyśmy razem na kawę i babskie pogaduszki? I znów więcej pytań niż odpowiedzi. Z jakiegoś powodu nie dane mi było tego wszystkiego doświadczyć. Choć po ludzku jest we mnie bunt z tego powodu, to wierzę, że po coś Pan Bóg dał mi to doświadczenie. Z jakiegoś powodu u progu dorosłości zabrał do siebie jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Z jakiego? Ciągle nie wiem, ale mam nadzieję, że kiedyś poznam odpowiedź na to pytanie. Na razie pozostaje mi czekanie. Z każdym rokiem coraz trudniejsze…