O marzeniu pewnego sławnego świętego

O św. Antonim czytałem pewnie nie raz, nie dwa. Ale nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi na ten jeden fragment jego biografii. Fragment, który stawia znak podkreślenia na całej jego przyszłej posłudze. 

Dopiero co przeżywaliśmy w Kościele wspomnienie św. Antoniego. 13 czerwca to data święta dla każdego Lizbończyka, ale i dla mieszkańca Padwy. Zaznaczona w ich kalendarzach na czerwono. Dzień, do którego skłonni do zabaw południowcy przygotowują się zwykle dobre kilka miesięcy wcześniej. I po prawdzie trudno się dziwić. Wszak tego dnia – 793 dni temu – ich ulubiony święty przeszedł na tę lepszą stronę rzeczywistości.
    
Od lat wydawało mi się, że co nieco zdążyłem poznać już z biografii i działalności tego jednego z najsłynniejszych franciszkanów w historii świata. Ale, jak to zwykle przy tego typu okazjach, okazało się, że do ideału brakuje jeszcze bardzo wiele. Studiując biografię Fernando Martinsa de Bulhõesa, natrafiłem bowiem w pewnym momencie na bardzo ciekawy fragment. I nie, nie chodzi mi o sławną reakcję ryb na homilię świętego. Ani na przykłady zrozpaczonych panien, które za wstawiennictwem świętego z Padwy wreszcie znajdowały wybrańca do zamążpójścia. Ani o historię z ulewą nad Padwą, gdy to ani jedna kropelka wody nie dotknęła żadnego ze słuchaczy kazania św. Antoniego. Chodzi raczej o pewne wydarzenie, które zadziało się tuż przed tym, jak przyszły wielki święty zdecydował się podjąć decyzję o życiu zakonnym.

Był rok 1220, jak św. Antoni przebywał na studiach w Coimbrze – ówczesnej stolicy Portugalii. Do miasta sprowadzono właśnie ciała pięciu misjonarzy, męczenników franciszkańskich z Maroka, którzy zginęli z rąk Saracenów. Duchownych, których Fernando poznał zaledwie rok wcześniej, gdy wybierali się na misje. To był niezwykły moment w życiu zakonnym Antoniego. Widząc ofiarę znanych sobie zakonników i owoce, jakie ona przynosi, sam zapragnął zostać misjonarzem, ale i męczennikiem.

Co ciekawe, imię zakonne, jakie przyjął, miało być na cześć Antoniego – pustelnika z pochodzącego z Egiptu z przełomu III i IV w., jednego z twórców życia zakonnego. Antoni, jak się okazuje, pragnął więc żyć jako pustelnik. W ciszy i na uboczu świata. Zresztą, gdy tylko trafił po rozbiciu swego statku na sycylijską pustelnię ojców franciszkanów, jedynie utwierdził się w swym postanowieniu.

Miał czyste serce. I jasną intencję. Chce umrzeć za Chrystusa jako męczennik. A do tego czasu służyć Bogu jako pustelnik. Intencja była najwidoczniej na tyle przepełniona pokorą i szczerością, że Bóg jej wysłuchał. I pozwolił innym odkryć w pobożnym Ferdynandzie niespotykany wcześniej dar homiletyki.

Zamiast więc siedzieć w pustelni, św. Antoni musiał wyjść do ludzi. Gromadząc na homiliach tysiące słuchaczy. Umarł zaś nie jako męczennik w klasztorze w Arcelli.
    
Dla mnie dziś Antoni stał się niejako wzorem. Boję się śmierci męczeńskiej. Tak, boję. Czuję lęk na myśl o niej. Podobnie w przypadku samotnego życia w pustelni. Antoni był gotowy na największe poświęcenie. Dla dobra innych. Dla Boga. Dlatego jego pragnienie zostało przemienione na coś, co w rozumieniu człowieka XXI w. byłoby rozpatrywane w kategoriach sukcesu. Gromadzący się na kazaniach ludzie, dokonujące się cuda, sława. Bo tylko serce czyste i pozbawione podstępu może w pełni zasłużyć na taką nagrodę od Boga. Nagrodę, która w przypadku św. Antoniego zaczęła się realizować jakby jeszcze na ziemi. Choć jestem przekonany, że święty sprawę postrzegał zupełnie inaczej. Nadal pragnął wrócić na swoją pustelnię.
    
Dlatego dziś jest święty.