O strachu pewnej ulewnej nocy

Ta historia wydarzyła się pewnej deszczowej nocy w górach Ameryki Południowej. Wędrowałem po owianej złą sławą Cordillera Huayhuash. Tej samej, która co pewien czas oddawała światu w swoich spływających lodowcach ciała martwych ludzi. Turystów, których ktoś wcześniej zabił. Właśnie tutaj, w górach. 

Pamiętam, jak tamtej nocy długo nie mogłem zasnąć. To było nawet zastanawiające. Zwykle bowiem rytmiczny stukot kropelek deszczu uderzających o tropik namiotu bardzo błogo kołysał do snu. Nie tym razem jednak. I wcale nie o pogodę ani nie o zmęczenie tutaj chodziło.

Na początku XXI wieku tutejsze góry zostały owiane ponurą sławą. Znalezione w 2002 roku zwłoki dwojga amerykańskich turystów penetrujących tutejsze góry okazały się nie być niestety ostatnimi. Dwa lata po tym, jak odnaleziono ich ciała, zaginęła bez wieści kolejna grupa wędrowców. Jak się okaże, ich także spotkał okrutny los. Zabici przez tajemniczą szajkę. Przez ludzi napadających, rabujących i mordujących tych, którzy przybyli z daleka. Właśnie tutaj. Do jednej z najpiękniejszych kordylier Ameryki Południowej.

Wprawdzie sprawa szybko znalazła swój dziwny finał. Mieszkańcy lokalnych wiosek zaczęli pobierać opłaty od turystów, zapewniając jednocześnie, że sami poradzą sobie z groźnymi przestępcami. I rzeczywiście poradzili sobie. W każdym razie od tamtej pory morderstw już nie było. Pozostało jedynie pytanie, kto zabijał. I gdzie teraz przebywa.

Nocowanie w takim miejscu było więc odbierane dwojako. Z jednej strony było to niezwykle intymne i bliskie spotkanie z dzikim pasmem gór. Z drugiej pozostawało z tyłu głowy, jaką przeszłość niesie ze sobą to pasmo.

Naraz pośród stukotu kropel słyszę jakby jakiś krzyk. „Zdawało ci się” – uspokajam samego siebie w myślach. Nie mija kilka sekund, gdy krzyk się powtarza. „Śpij już. To tylko szum deszczu” – staram się nie dopuścić do siebie myśli, że może być tutaj ktoś jeszcze. W moim aktualnym stanie ducha byłby to pierwszy krok do paniki. Znowu ktoś krzyknął.

Odgłosy są coraz wyraźniejsze. Teraz jestem już pewny, że słyszę ludzi. Dwóch mężczyzn. I jakiś latynoski rap w tle. Muszą mieć ze sobą magnetofon. Dźwięki są coraz głośniejsze. Co za szczęście, że rozbiliśmy się w niskich zaroślach, w pewnej odległości od ścieżki. W nocnym mroku być może nas nie zobaczą.

Momentalnie przychodzą do głowy myśli, kto mógłby pojawić się w tak odludnym i dzikim miejscu o takiej porze… W dodatku przy tak siarczyście lejącym deszczu… Wyobraźnia od razu podsuwa odpowiedź: to raczej ktoś, kto wolałby, żeby go raczej nie widziano.

Intuicyjnie przytulam głowę do poduszki. Tak żeby przypadkiem z moich ust nie wydostał się najmniejszy dźwięk. Czekam. Czas mija ślamazarnie jak nigdy. Przez głowę przewija mi się obraz twarzy jeźdźca, którego spotkałem dziś rano na wzgórzach. Spoglądał na mnie dłuższą chwilkę. By wreszcie wyrzec jedno tylko słowo: – Uważaj.

Teraz to „uważaj” odbija się w mojej czaszce niczym echo w głębokiej studni. Czy ten człowiek mógł o czymś wiedzieć? O jakimś zdarzeniu? Że kogoś szukają? Nie wiem. Teraz marzę tylko o tym, by ta dwójka przeszła dalej, nie zatrzymując się obok nas. Wówczas bowiem niechybnie nas znajdą. A wtedy… Wolę sobie nawet nie wyobrażać. Zastygnięty w oczekiwaniu. W modlitwie. Czy przejdą? Błagam…

Przeszli.

Czemu o tym piszę właśnie tutaj? Czemu akurat dziś? Tak się bowiem składa, że w najbliższej audycji (wtorkowe popołudniowe pasmo Radia Profeto) będę Was zabierać właśnie w to pasmo. W groźne góry Cordillera Huayhuash. A o strachu? Bo czuję podskórnie, że dla mężczyzn to często temat tabu. Przyznam, że wtedy – tamtej nocy w namiocie, gdy wkoło lał deszcz – świadomość obecności Boga była niezwykłym pocieszeniem. Trudnym do wytłumaczenia ukojeniem. Że Bóg nam pomoże. I faktycznie pomógł. Pomimo strachu i lęku.