Posłuszeństwo czy rozeznawanie, czyli pytanie o cel wychowania
Pozwól dziecku się buntować – powiedziała mi pewna znajoma, mama dorosłych już dzieci i babcia kilkorga wnucząt. Była to jej odpowiedź na moje żale, że znów ścięłam się z dziećmi, że znów tak bardzo chciały postawić na swoim, że nie słuchały, że nie chciały robić tego, co ja chcę. Takie typowe żale mamy, zmęczonej już kolejną – wydawać by się mogło – jałową dyskusją. Uświadomiła mi ona bardzo mocno w czasie naszej rozmowy, że to, co nam, rodzicom, wydaje się dobre – bo na przykład nasze dziecko jest grzeczne, nie grymasi, zawsze wypełnia polecenia – dla dziecka, szczególnie w dłuższej perspektywie, takie wcale być nie musi. I to, że się nie buntuje, że nie wyraża swojego zdania, wcale nie musi odznaczać, że nie ma ono problemów. Może mieć, tylko nie chce o nich mówić, żeby na przykład nie zrobić rodzicom przykrości czy nie zepsuć swojego idealnego wizerunku w ich oczach.
Pytanie, przed którym wcześniej czy później staje każdy rodzic, brzmi: do czego wychowujemy nasze dzieci? Po co to robimy? W jakim celu? Czy tylko po to, żeby nam przytakiwały i robiły wszystko, co będziemy im kazać, w imię wpajanego im posłuszeństwa? A co w sytuacji, kiedy pójdą własną drogą? Kiedy będą wybierać po swojemu? Te pytania stają także przed nami. I to nie tylko w medialnej formie o to, co byśmy zrobili, gdyby nasze dziecko było gejem czy lesbijką, ale także o to, co byśmy zrobili i co robimy, gdy nasze dzieci podejmują decyzje, z którymi nie zawsze i nie w pełni jest nam po drodze. Warto w tej sytuacji odwołać się do znanej ewangelicznej przypowieści o synu marnotrawnym czy może lepiej o miłosiernym ojcu, a szczególnie przyjrzeć się relacji ojca do młodszego syna (choć ta ze starszym jest równie ciekawa).
Młodszy syn podejmuje decyzję radykalnie odmienną od tej, do jakiej był wychowywany. Ojciec – patrząc po ludzku – poniósł klęskę, i to w całej rozciągłości. Jego syn nie ceni życia ojca ani jego samego, nie chce realizować celów, do jakich był wychowywany, liczą się dla niego tylko wartości materialne. „…Normalnym tokiem w Izraelu mężczyzna wchodził w posiadanie dziedzictwa po ojcu wtedy, kiedy ojciec umarł. A ten po prostu nie ma najmniejszej ochoty czekać, aż ojciec umrze. Zobaczcie, jak on podchodzi od ojca i mówi: «daj mi część dziedzictwa», to tak jakby mu powiedział: «nie będę czekał, aż zdechniesz, już bym bardzo tego chciał, ale ty żyjesz i żyjesz. Ja się nie doczekam na te twoje pieniądze. Daj mi moją część». To właśnie jest ukryte w tym żądaniu, takie podejście do ojca” – tłumaczy abp Grzegorz Ryś w książce Skoro jest miłość. O rodzinie, szczęściu i nie tylko.
Jaka jest odpowiedź ojca? Ojciec traktuje syna jak osobę dorosłą, dojrzałą, podejmującą decyzje i choć to oznacza dla niego cierpienie i ból, to się godzi na jego warunki. To być może kluczowy moment. Miał on pełne prawo synowi odmówić, miał prawo nawet go za takie zachowanie wydziedziczyć, ale on – choć oznacza to dla niego utratę twarzy – zgadza się na taką decyzję. Dzieli majątek, część oddaje młodszemu synowi. Dlaczego tak zrobił? Odpowiedź kryje się – jak sądzę – w tym, do czego wychowujemy dzieci. Nie jest to posłuszeństwo, nie jest to poddanie się naszej woli, ale wybór. Ostatecznie każdy z nas wychowuje dziecko po to, by wyruszyło ono w swoją drogę, by zaczęło o sobie decydować. Młodszy syn to właśnie robi. I choć jego decyzje oznaczały niewątpliwie ból dla ojca, to w pewnym sensie – co stanie się widoczne dopiero później – był to ból nie tylko wpisany w wychowanie, ale będący koniecznym elementem wychowawczego sukcesu, bo przecież ostatecznie syn dojrzał, zrozumiał swój błąd i wrócił do ojca.
Wychowanie, jeśli ma się odbywać w duchu chrześcijańskim (a jako wierzący rodzice tak właśnie chcemy wychowywać nasze dzieci), wymaga adekwatnej koncepcji Boga. Jej zafałszowanie, przeakcentowanie pewnych elementów pozostaje jednym z głównych zagrożeń, jakie stają przed człowiekiem wierzącym. Najlepszym i najpełniejszym wyrazem religijności i wiary jest bezwzględne posłuszeństwo (niestety w ten sposób przedstawiane także w niektórych pismach mistyków czy nauczycieli chrześcijańskiej duchowości) wobec przełożonych, przewodników duchowych, spowiedników, Kościoła, a także rodziców. Wizja ta może mieć łagodniejszą, ale także patologiczną formę, o której wspomina w swojej książce Patologia duchowości ks. Krzysztof Grzywocz. „Często niewłaściwa teza dotycząca relacji do Boga wyraża się w przekonaniu, że jeżeli jestem blisko Boga, to nie mam samodzielności, Bóg mi ją odbiera” – opisuje ową błędną wizję duchowny. Tymczasem Bóg daje nam wolność i warto o tym pamiętać.
Odpowiednie chrześcijańskie wychowanie oznacza także, że uświadamiamy dzieciom, że na pewne pytania same muszą udzielić sobie odpowiedzi, że pewne decyzje muszą być ich i że nikt nie zdejmie z nich odpowiedzialności za nie. Posłuszeństwo normie nie jest najwyższą wartością. „Przecież normy nie są po to, żeby się ich sztywno trzymać. Mają pomagać w decyzjach sumienia. Najbardziej paradoksalne jest to, że czasami nieprzestrzeganie norm nie musi być grzechem i mogą być sytuacje, w których sztywne trzymanie się normy będzie niemoralne. Jest na przykład obiektywna norma, że nie wolno kłamać. Ale jeśli ktoś przechowywał Żydów w czasie wojny, to jego moralnym obowiązkiem było skłamać, gdy przyszli esesmani szukać tych Żydów” – wskazuje ks. Grzywocz.
Dlatego tak istotne jest wychowanie do rozeznania. Ono jest zawsze darem, o który – jak przekonuje papież Franciszek – trzeba prosić i który trzeba pielęgnować przez „modlitwę, refleksję, czytanie i dobrą radę”. Nasze dzieci mają swoją drogę, którą muszą przejść same. A jedyne, co możemy im dać, to cierpliwość i towarzyszenie w tej niełatwej drodze.