Powrót syna marnotrawnego
Spoglądam na jego zdjęcia sprzed kilku lat – jest łysy, w oczach ma coś niepokojącego. Typowy dresiarz. Ćpun. Margines społeczny. Człowiek godny politowania. Sam przyznał, że w pewnym momencie myślał, że dostanie obłędu. Wykpił Kościół, Boga, wiarę. Wszystko, co miał. Łamiącym się głosem opowiedział mi swoją historię.
po nitce...
Pierwszy raz marihuanę zapaliłem w gimnazjum. Miałem wtedy straszne halucynacje, czułem później przedziwne otępienie. Wystraszyłem się. Dopiero po pół roku dałem się znowu skusić, nawet nie pamiętam dlaczego. W szkole średniej tak naprawdę to wszystko mocno „ruszyło”. Poznałem nowych ludzi i chciałem się przed nimi popisać. Byłem też ciekawy doznań. Zaczęliśmy palić marihuanę – najpierw przez tydzień, non stop, ciekawi efektów. Później przez miesiąc bez przerwy. Dalej inni już odpuszczali, a ja nie. Poznawałem osoby, które były w ciągu narkotycznym od dłuższego czasu. Fascynowały mnie. Też chciałem być podziwiany.
… do ćpania non stop
Przez pierwszy rok nikt się niczego nie domyślał. W szkole szło mi dobrze, ale narkotyki zmieniały mój sposób myślenia. Zacząłem od marihuany, a później była amfetamina, metamfetamina, grzyby. Zacząłem to mieszać. Coraz głębiej wchodziłem w uzależnienie. Przestałem chodzić do szkoły, wagarowałem, kradłem, kłamałem, dilowałem (Nie był dealerem w pełnym tego słowa znaczeniu. Słowo „dilowałem” w slangu ma lżejsze znaczenie od „bycia dealerem” – przyp. au.). Wciągałem w to ludzi. Czułem się ważniejszy od innych. Miałem satysfakcję, że coś znaczę, że jestem w stanie załatwić narkotyki. Towarzyszyła mi myśl, że zgłębiam rzeczy niedostępne dla innych, a narkotyki dają mi tajemne poznanie. Traktowałem je mistycznie. Myślałem, że otworzą mnie na nieskończoność. Otaczało mnie grono osób, które słuchały tego z zafascynowaniem i to mnie jeszcze bardziej nakręcało. Byłem skrajnym egoistą i krzywdziłem najbliższych. Uciekałem od bólu. Miałem technikę na walkę z prawdą – kpiłem z niej. Później brałem to, co było pod ręką – prochy, alkohol, psychotropy. W trzeciej i czwartej klasie rzadko kiedy trzeźwiałem. Później zobaczyłem, że zabijałem w swoim życiu Chrystusa po to, żeby siebie usprawiedliwić. Bo jeśli Jego nie ma, to nie jestem winny...
ratuj duszę swoją
Pamiętam, że kiedyś wracałem do domu, będąc pod wpływem narkotyków. Zobaczyłem krzyż na ul. Urszulańskiej w Tarnowie. Widniał na nim napis „Ratuj duszę swoją”. Wtedy uświadomiłem sobie, że tyle lat nie byłem u spowiedzi... Zacząłem jakoś intensywnie nad tym myśleć.
Wiele miesięcy udawałem, że czuję – a czułem tak naprawdę wielką pustkę. Omijałem kościół z daleka, unikałem Słowa Bożego i modlitwy. Pomyślałem sobie: „Co we mnie siedzi, że od tego uciekam?”. W narkotykach szukałem prawdy i Boga, a wtedy dotarło do mnie, że szatan działa pod pozorami prawdy. Nie miałem nic – krzyżyka, żadnego znaku chrześcijańskiego. Zrozumiałem, że jestem jak poganin. I wówczas tak się wystraszyłem, że uklęknąłem i chciałem się pomodlić do Matki Bożej. Nie umiałem jednak wypowiedzieć słowa. Po kilku dniach znowu wpadłem w ciąg narkotykowy.
Mamo, chcę Ci powiedzieć...
… że to Tobie zawdzięczam wiarę. W Piśmie Świętym jest taki fragment, kiedy Pan Jezus szedł i spotkał matkę, której umarł syn. Tak bardzo się wzruszył miłością tej kobiety do syna, że po prostu go wskrzesił. Wiem, że to jest analogiczna sytuacja. Ta sama historia przydarzyła się i mnie.
Byłem duchowo martwy, a Pan Jezus ożywił mnie ze względu na moją Mamę, ze względu na to, że ona mnie kochała. To jej miłość skruszyła moje serce. Ksiądz w kościele głosił mi Słowo Boże, a ona pokazała mi Boga. Nie mówiła mi o Jezusie, tylko żyła Nim.
Był taki moment, w którym odważyłem się spojrzeć na życie z perspektywy mojej Mamy. Miała syna narkomana, męża alkoholika, brata, który się nie odzywał wiele lat, a mimo to trwała w wierze. Pomyślałem wtedy, że to niesamowite cierpienie, i zastanawiałem się, skąd ona wzięła siły, żeby to unieść. To mi zawsze imponowało w postawie mojej Mamy– ja miałem satysfakcję, gdy nienawidziłem wszystkich, a ona miała coś takiego, że chociaż jej naubliżałem, zwyzywałem ją, to i tak na drugi dzień robiła mi kanapki do szkoły. Często mi mówiła, że mnie kocha. I chociaż pałałem wtedy nienawiścią, to ona wręcz odwrotnie. I to mnie tak uderzyło. Poczułem taki ból! Poczułem, że chcę się zmienić. Myślałem, że uda mi się własnymi siłami. Przez jakieś dwa miesiące nie brałem narkotyków... A potem znów się zaczęło.
ja zabijam, Ty przytulasz
W pewnej chwili zobaczyłem, ile zła uczyniłem dookoła. Zrozumiałem, że Bóg jest w relacji pomiędzy mną a drugim człowiekiem. Te relacje były martwe. Zabiłem Boga w drugim i nie umiałem tego wskrzesić. Uświadomiłem sobie, że kiedy zafascynowałem się złem, Jezus się modlił w Ogrójcu i bał się o mnie. Później, jak poszedłem w zło, to jakbym biczował Jezusa, rozszarpywał Jego Serce. Kpiąc z Kościoła, zakładałem Mu cierniową koronę. Zobaczyłem to z taką mocą – poczułem wtedy, jakby Pan Bóg mnie przytulił. Pokazał mi to zło z perspektywy Miłości. Zrozumiałem, że popełniłem zbrodnię. I strasznie, strasznie mi było ciężko. Nie wiedziałem, co zrobić. Poczułem się wtedy jak Naród Wybrany – pomiędzy faraonem a Morzem Czerwonym, gdzie nie było żadnego rozwiązania. I myślałem, że zabiłem Pana Jezusa w swoim życiu.
świątynia w ruinie
Kiedyś przypomniał mi się fragment z Pisma Świętego mówiący o tym, że jesteśmy świątynią Ducha Świętego i kto zniszczy taką świątynię, tego zniszczy sam Bóg. Zrozumiałem, że jestem tą świątynią i spostrzegłem, do jakiego stanu ją doprowadziłem. I w tym czasie słowa Pisma Świętego, które słyszałem na Mszy św., były idealnie wpasowane w to, co myślałem. Jest też taki fragment, w którym Jezus wypędził szatana z człowieka i pozwolił mu wejść w stado świń. I one wszystkie od razu pobiegły ze skarpy na zatracenie. Pomyślałem sobie, że idę dokładnie tą samą drogą: do samobójstwa, do unicestwienia. Zrozumiałem, że gdyby nie mieszkał we mnie Bóg, to już dawno bym się zabił. A żyję pewnie tylko dlatego, że mieszka we mnie Chrystus i o mnie walczy.
skutek uboczny miłości
Wtedy pojawił się promyk nadziei, że Pan Jezus może zmartwychwstać w moim życiu, jeśli tylko przyjmę Jego przebaczenie. I wtedy poprosiłem z całego serca: „Panie Boże, pomóż i ratuj!”. Zdałem sobie sprawę, że stoczyłem się właśnie wtedy, kiedy pełniłem swoją wolę. Powiedziałem: „Panie Boże, chcę pełnić Twoją wolę”. Skoro On mnie stworzył, On mnie wymyślił, zrobił to z miłością, to On najlepiej wie, jak mnie uszczęśliwić. Wtedy zapragnąłem pełnić wolę Boga. I pamiętam, że nie liczyło się dla mnie nawet to, czy pójdę do piekła, czy nie. Nie miałem już siły czynić zła. Starałem się robić cokolwiek dobrego – na początku to były proste rzeczy, choćby umycie naczyń czy jakieś porządki koło domu. To, że przestałem ćpać, było skutkiem ubocznym tego, że zacząłem kochać. Wtedy odstawiłem narkotyki, ale jeszcze zdarzało mi się pić. Robiłem to z wielkim wyrzutem sumienia i coraz rzadziej. Uświadomiłem sobie, że obraziłem nieśmiertelnego Boga, będąc śmiertelnym stworzeniem. I chociażbym pokutował przez całe życie, to nie jestem w stanie za to zapłacić. Wtedy też zrozumiałem, że przyszedł Jezus, który był Bogiem i Człowiekiem, i On umarł za mnie, i On za to zapłacił. Dostałem wtedy taką niesamowitą miłość od Pana Boga, potrafiłem spojrzeć na drugiego człowieka czystym sercem. Chciałem cierpieć i pokutować za swoje grzechy, a Pan Bóg zrobił na odwrót. Jeszcze zaczął mi niesamowicie błogosławić. Moja wdzięczność kwitła. Pamiętam, że długo walczyłem o spowiedź świętą – ze trzy miesiące – płakałem wieczorami, czułem, jakby mnie coś trzymało za gardło. Podchodziłem do lusterka i widziałem swoją twarz przypominającą twarz potępieńca. Trudno to opisać. Wiedziałem po prostu, że muszę iść do spowiedzi.
jak wschód od zachodu daleki...
Postanowiłem wybrać się na pielgrzymkę na Jasną Górę. Poszedłem sam. W drodze spotkałem kolegę, ale nie mówiłem mu, dlaczego idę. On poszedł pewnego razu do spowiedzi, bodajże siódmego dnia. Ja nie mogłem się zmobilizować, po prostu coś mnie trzymało i trzymało. Kiedy on wrócił, powiedział mi, że ten ksiądz, u którego się spowiadał, chce ze mną porozmawiać. Zdziwiłem się: „Dlaczego? Przecież ja go nie znam. Co on wie o mnie?”. Nie poszedłem. W ósmym dniu pielgrzymki podszedł do mnie taki starszy kapłan i zapytał, czy nie chciałbym z nim o czymś porozmawiać. Wtedy pękłem. Powiedziałem mu, że tyle lat już nie byłem u spowiedzi i nie dam rady. A on mnie trzymał za rękę. Wyspowiadał mnie wówczas. W książeczce do nabożeństwa przeczytałem, że Pan Bóg oddalił ode mnie moje grzechy tak samo, jak daleko jest wschód od zachodu. Byłem świadomy, że jestem w rękach Boga. Ksiądz jeszcze powiedział, żebym się wyrzekł grzechu, szatana i przyjął Pana Jezusa jako Zbawiciela oraz wyznał wiarę w Niego. Tak też zrobiłem. Doszedłem na Jasną Górę ze świadomością, że kocham siebie tylko ze względu na to, że Pan Bóg mnie kocha, i że to On jest w małym opłatku. Przyjąłem wtedy Pana Jezusa. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Pamiętam tę miłość – nie chciałem wtedy nic innego, jak tylko iść i mówić o tym ludziom, których znam. To było tak mocne przeżycie, że na początku nie wiedziałem, jak to wyrazić, żeby nie urazić świętości Majestatu Bożego.
nowa sprawiedliwość
Jezus pokazał mi nową sprawiedliwość. On oddał swoje życie za mnie, oddał za mnie wszystko. Jeśli więc ja oddam wszystko, co mam, dla Niego, to jesteśmy kwita. Na tamtą chwilę byłem człowiekiem zrujnowanym psychicznie, który w pomieszczeniu, gdzie były więcej niż trzy osoby, wpadał w panikę. Oddałem Mu to do Jego dyspozycji. Wyrzekłem się tzw. szacunku ulicy, tych osób, z którymi brałem narkotyki, wszystkiego, co mi dawały używki. Dałem Mu siebie – zniszczonego, zdegradowanego. Wrak człowieka. Dałem Mu to, czym byłem. To, co się nam należy, to piekło. Wszystko, co mamy, to tak naprawdę dar Boży.
Człowiek spada z konia pychy i staje się ślepy, jak św. Paweł, i potrzebuje kogoś, kto by go poprowadził. W Kościele zacząłem się czuć jak u siebie w domu. Chwała Panu!
notowała
Karolina Krawczyk
fot. shutterstock.com