Pozbierać rozbite okruchy

Nie chcę, żebyście mieli kłopoty, kiedy umrę – mawiała moja babcia. Dlatego zapobiegliwie, kiedy jeszcze była zdrowa, zadbała o wszystko – grób, pomnik, a nawet odświętne ubranie, kupione specjalnie na śmierć. Dla mnie jako dziecka była to rzeczywistość zupełnie niezrozumiała, choć w jakiś sposób tajemnicza i pociągająca.

Bo czym jest śmierć dla dziecka? Czymś strasznym, niezrozumiałym. Czymś, co przekracza jego dziecięce wyobrażenia. Bo jak zrozumieć, że ktoś, kto był bliski, już nie wróci? Już nigdy nie upiecze ulubionego ciasta czy nie ulepi najlepszych pierogów pod słońcem. Już nigdy się nie zaśmieje ani nie opowie ulubionej historii. Jak poukładać to sobie w głowie? Przecież my, dorośli, mamy z tym problem, a co dopiero dzieci? Dla nich to całkowita abstrakcja. Choć od tego tematu na pewno nie uciekną.

Im jestem starsza, tym lepiej rozumiem tę zapobiegliwość mojej babci. To jej szykowanie się na śmierć, tak jakby szykowała się do dalekiej podróży. Ta jej postawa, gotowość przyjęcia tego, co nieuchronne, dziś mi bardzo imponuje. Bo babcia nie wyrzucała śmierci poza nawias, nie oszukiwała ani siebie, ani nas, wnuków, że jej nie ma. Była jej bardzo świadoma i dlatego robiła wszystko – i od strony duchowej, ale też i takiej bardzo przyziemnej – aby się dobrze na śmierć przygotować.

Te wszystkie emocje związane z odchodzeniem czy śmiercią bliskich mi osób wróciły do mnie ze zdwojoną siłą w ostatni weekend. Najpierw pogrzeb w rodzinie, a potem lektura książki, a konkretnie relacji osieroconego męża, spisanej z okruchów wspomnień, zdjęć, rozmów, tuż po śmierci żony. Relacji bardzo osobistej, intymnej, a jednocześnie pełnej miłości, ale też buntu, bo przecież trudno w pokorze przyjąć wyrok związany z nieuleczalną chorobą i ani razu nie zadać pytania „dlaczego?”. Pewnie są osoby, które potrafią zaakceptować taki scenariusz, ale dla większości z nas choroba, szczególnie kiedy dotyka młodych ludzi, rodzi pytania o sens tego wszystkiego, ale także o sens bólu, cierpienia, przemijania.

Dzbanek rozbity. Sceny z życia, choroby, śmierci i żałoby Wojciecha Czuchnowskiego to historia choroby, odchodzenia, a w końcu umierania jego żony Agnieszki. To także historia towarzyszenia bliskiej osobie w tym niezwykle intymnym momencie życia. To również zapis emocji – i tych radosnych, kiedy wydawało się, że choroba odpuszcza i można znów zacząć snuć plany na przyszłość, i tych najbardziej skrajnych, przepełnionych łzami, buntem, totalnym niezrozumieniem, a chwilami zupełną bezradnością. Ale to też zapis historii miłości, w której nie brakowało trudnych momentów. Przestały mieć one jednak znaczenie w tych ostatnich miesiącach czy tygodniach życia bohaterki książki, bo miłość okazała się silniejsza niż niejeden przeżyty kryzys. I choć z autorem książki nigdy nie było mi po drodze, światopoglądowo bardzo mocno się różniliśmy i dalej różnimy, to czytając jego zapiski, odnajdowałam w nich wiele intuicji, które również i mnie są bliskie. A których, kiedy odchodzili moi bliscy, nie dane było mi doświadczyć. Kiedy czytałam tę książkę, wiele wspomnień do mnie wróciło. Odnowiły się stare rany. Nie raz oczy zachodziły mi łzami, tak że musiałam przerwać czytanie, nie raz sięgałam po chusteczki. Albo po prostu odkładałam książkę, bo nie byłam w stanie czytać jej dalej. Autor tak bowiem prowadzi czytelnika, że ten płacze razem z nim. I dobrze, bo są takie łzy, którym trzeba po prostu dać upust. Ta książka – przynajmniej mnie – wręcz do tego prowokowała.

I choć ta opowieść po ludzku nie kończy się happy endem, nie ma tu spektakularnego cudu czy uzdrowienia, to jest ona dowodem na to, jak istotny w życiu jest ten ostatni czas. Jak można tchnąć życie w te ostatnie dni i zrobić wszystko, by zatrzymać dla siebie jak najwięcej. Ostatnie rozmowy, gesty, przytulenie, trzymanie za rękę czy po prostu tylko wspólne bycie i milczenie… Może to tak niewiele, ale to coś, co po śmierci kochanej osoby pozostaje. Kiedy ta pustka jest tak dojmująca, kiedy cisza dzwoni w uszach, wtedy jest się do czego odnieść i jest co wspominać. Życia już nie ma. Ale można zebrać i przechować jego okruchy. Niczym kawałki rozbitego dzbanka.