Przypadek

Pamiętam, jak pierwszy raz usłyszałem, że tzw. przypadek to drugie imię Ducha Świętego. Bardzo mi się to spodobało. Bo rzeczywiście: w tych najdrobniejszych zdawałoby się „przypadkach” często trudno nam dostrzec pierwiastek Opatrzności.

Tak też było z pewną przygodą, która wydarzyła się podczas jednej z prowadzonych przeze mnie pielgrzymek. Był tam pewien pan. Wydaje mi się, że mógł mieć na imię Andrzej. Zresztą, dziś to już nieważne. Zauważyłem go jeszcze podczas odprawy na lotnisku w Warszawie. Był inny niż pozostali uczestnicy wyjazdu. Jakby nieco bardziej przygaszony. Jakby nieobecny. Z marsową miną. Smutny.

W pewnym momencie zaczął kurczowo trzymać się za brzuch. Twierdził, że chyba się otruł, bo od południa bardzo boli go żołądek. Twierdził, że próbował już wszystkiego. I lekarstw, i ziół. Ból jednak nie przechodził. A do naszego odlotu została ledwie nieco ponad godzina.

Pan Andrzej nadał bagaż, odprawił się i przeszedł przez kontrolę osobistą. Zdecydował się zaryzykować. Chciał polecieć. Chciał zobaczyć Fatimę. Tam się pomodlić. Ból jednak nie chciał ustać. Zadziało się wprost przeciwnie. Cierpienie się nasilało. Do tego stopnia, że pan Andrzej finalnie poprosił o pomoc. Co, jak wiemy, w przypadku mężczyzny wcale nie jest takie znowu oczywiste…

Wtedy się zaczęło. Przy pomocy księdza opiekuna duchowego oraz obsługi lotu zdecydowaliśmy się wezwać lotniskowego lekarza.
– Ten pan nigdzie nie poleci. Kierujemy go prosto do szpitala – usłyszałem w słuchawce, gdy pan Andrzej przekazał oglądającemu go lekarzowi mój numer. – Lecicie bez niego.

Po wylądowaniu w Lizbonie było już jasne. Z Polski przyszła informacja, że to nie żołądek bolał pana Andrzeja, ale woreczek żółciowy. Już zaczął się rozlewać. Jego przelot do Lizbony mógł być więc dla niego śmiertelnym zagrożeniem. Nie mówiąc już o tym, co zaczęłoby się dziać po wylądowaniu. Szpital, horrendalne koszty pobytu w klinikach… A wszystko przy jednoczesnym prowadzeniu pozostałej części grupy.

Brakowało naprawdę niewiele. Od wejścia na pokład dzieliły pana Andrzeja minuty. Powoli docierało do mnie, jak bardzo byliśmy blisko. I pan Andrzej, i my. Jako pielgrzymi, jako opiekunowie.
– Pan chyba wie, że to nie był przypadek… – zagadnie do mnie podczas kolacji pan Arkadiusz, jeden z pątników. – Ma pan komu dziękować. I ten pan także…

Jednak jeśli chodzi o „dziwne zbiegi okoliczności”, to nie był koniec na tym wyjeździe. Kolejny wydarzył się choćby w ostatnim dniu pielgrzymki. Gdy pewna pani przez roztargnienie wystawiła swoją walizkę na hotelowy korytarz. Tak się złożyło, że leżały tam już bagaże innej grupy, brazylijskiej, której kierowca właśnie przechadzał się po hotelu, zbierając walizki do podstawionego przez siebie autokaru.
– Nie ma mojej walizki… – Pani Olga z zafrapowaną miną zaczepiła mnie przy recepcji.
– Jak to?
– Wystawiłam przed pokój i ktoś ją zabrał.

W takiej sytuacji w człowieku coś pęka. Pojawia się złość. Bezradność i bezsilność. Oraz wyrzuty. Bo przecież tyle razy powtarzałem. Bo przecież tłumaczyłem.
– Pan się nie martwi… – Siedząca z przodu autobusu pani Danusia, widząc moje przejęcie i zdenerwowanie, spogląda na mnie z dobrocią. – Anioł Stróż już się zajmuje tą walizką. Na pewno się znajdzie.

I rzeczywiście. Brazylijska grupa okazała się jechać na lotnisko. Mając w dodatku lot później od nas. Finalnie wszystko skończyło się dobrze. I walizka się znalazła. I na pokład samolotu zdążyliśmy na czas.

Dziś już nie wiem, czy to rzeczywiście był ten „przypadek” pisany w cudzysłowie, czy raczej rzeczywiste zrządzenie losu. Chociaż biorąc wszystko na męski rozum (w końcu rubryka zobowiązuje), coś tych „przypadków” bywa na tych wyjazdach za dużo. I jakoś zwykle dobrze się kończą.

Stefan Czerniecki
czerniecki.net