Przyszło...

Piątek, Oktawa Bożego Narodzenia, rok C, J 1,1-18

„Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego – którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili” 

W historii zbawienia Bóg przemawiał do człowieka na różne sposoby. Przemawiał przez wybrane osoby. Mówił głosem patriarchów i proroków. Przemawiał przez znaki na niebie i wydarzenia, budzące grozę na ziemi. Mówił twardym głosem przykazań, ale odzywał się też głosem najczulszej matki. Różne były owoce tej Bożej pedagogii. Znaleźli się ludzie, którzy całym sercem zaufali Bogu i w Jego imię dokonywali wielkich dzieł, ale byli i tacy, którzy okazywali Mu nieposłuszeństwo, gardząc Jego słowem.

Gdy nadeszła pełnia czasów, wydarzyła się rzecz niepojęta: „A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas” (J 1,14). Bóg przemówił do człowieka poprzez tajemnicę wcielenia swojego Syna – Jezusa Chrystusa. „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16). Wielki Bóg z miłości do człowieka stał się malutkim dzieckiem, niemowlęciem. Pozwolił się wziąć w ramiona ludzi: Maryi i Józefa. On, który utrzymując w istnieniu cały wszechświat, oddał się w ręce człowieka, mówił mu niejako: „Przyjmij mnie do siebie”.

Pewna siostra zakonna była kiedyś tak przejęta tą rzeczywistością Boga, który stał się dzieckiem, że pobiegła do klasztornego dzwonu i z całych sił zaczęła dzwonić. Gdy wszystkie siostry przybiegły i zapytały, gdzie się pali, ona odpowiedziała z radością w sercu: „Pomyślcie! Bóg stał się człowiekiem!”.

Może nas bulwersować fakt, że w miasteczku Jego narodzin, Betlejem, nie było dla Niego miejsca. A czy dziś znajdzie się miejsce dla Niego w naszych domach, rodzinach, w naszych sercach? Czy chcesz przyjąć Nowonarodzonego Jezusa do siebie, do swojego domu, do swojego życia? To pytanie nie jest poetyckim sformułowaniem. Przychodząc na świat ponad dwa tysiące lat temu, Jezus przychodzi także i dziś w wydarzeniu liturgicznym świąt swoich narodzin i pragnie zostać przez ciebie przyjętym.

Kto nie chciałby wziąć Go w swoje ramiona i przytulić do siebie? Zwłaszcza w świątecznym czasie, przy śpiewie kolęd, w blaskach choinki ma się ochotę wykrzyknąć: Tak! Chcę Cię, Jezu, na dobre i na złe! Chwileczkę, zastanów się. Dziś Jezus taki śliczny i cichy w żłóbeczku, ale zaraz po świętach trzeba Go będzie brać na ręce i nieść do zakładu pracy, szkoły, sklepu… I zawsze, gdy świat będzie nas zwodził swymi pokusami, On odezwie się w naszym sumieniu: Nie postępuj tak! Ilu ludzi wtedy z powrotem odda Pana Jezusa, tłumacząc, że chrześcijaństwo jest nieżyciowe, a Kościół wtrąca się w nie swoje sprawy.

Opowiadała mi pewna osoba o tym, jak wspaniale przygotowała stół dla swoich gości. Kiedy do umówionej godziny spotkania brakowało już tylko kilka minut, maleńka Ania podeszła do stołu, chwyciła za obrus i za chwilę wszystko, co znajdowało się na nim, leżało na ziemi. Podobnie może zdarzyć się i w twoim życiu. Gdy wszystko zaplanujesz w nim tak mądrze i roztropnie, Jezus może w jednej chwili wszystko pozmieniać. Może pociągnąć za obrus twoich ludzkich kalkulacji i życiowych przewidywań. Postawi cię w sytuacji próby, aby twoja wiara się doskonaliła.

Może ktoś chce zadać pytanie tak charakterystyczne dla naszych czasów: A co ja będę z tego miał, jeśli przyjmę Jezusa do siebie? Co mi to da? Co ci to da? Tak dużo, że aż trudno powiedzieć. On da ci życie! Prawdziwe życie! Nie na lat siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt, ale na wieczność! Święty Jan Ewangelista ujmuje to słowami: „Wszystkim tym, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi” (J 1,12). Wielkość tego daru zakryta jest dla oczu. Widzi się ją tylko sercem. Nie da się jej przeliczyć na dobra materialne.

Wielkości tego daru doświadczyła pewna kobieta o imieniu Luiza. Jej życie, jako młodej dziewczyny, było jedną wielką włóczęgą z grupą przyjaciół, z narkotykami, z luzem moralnym. Po pewnym czasie postanowiła jednak porzucić złą drogę i udało się jej wyzwolić z uzależnienia od narkotyków. Ale właściwie była już nieodwracalnie naznaczona chorobą. Po pochopnym zawarciu ślubu cywilnego pojawiły się pierwsze oznaki AIDS. Z tego powodu opuścił ją mąż.

Luiza została sama z ciężarem swych upadków, aż do chwili spotkania katolików z Odnowy w Duchu Świętym, którzy żyją słowem Bożym i dzielą się doświadczeniami tego życia. Wnet odkryła świat przedtem jej nieznany. Kiedy poznała Boga, który jest Ojcem, jest Miłością, nie mogła już zatrzymywać swoich grzechów tylko dla siebie, uwierzyła w Boże przebaczenie. Jej życie zaczęło się zmieniać. Pomimo cierpienia i choroby, otrzymane przebaczenie otworzyło ją na radość, jakiej nigdy dotąd nie przeżywała. Jej twarz jaśniała pięknem, którego postępująca choroba nie przysłoniła. Lekarze byli zdumieni jej pogodą ducha. Luiza doświadczyła nowego narodzenia. Jak o to prosiła, po śmierci ubrano ją na biało. Droga do nieba została wyrównana.

 W czasie I pielgrzymki do ojczyzny w 1979 roku Jan Paweł II wypowiedział w Warszawie znamienne słowa: „Człowieka nie można do końca zrozumieć bez Chrystusa. A raczej: człowiek nie może sam siebie zrozumieć bez Chrystusa. Nie może zrozumieć, ani kim jest, ani jaka jest jego godność”. Tę prawdę trzeba koniecznie przypomnieć w tym świątecznym czasie.

Człowieka nie można zrozumieć bez tego Dziecka, na które patrzymy dziś w betlejemskiej stajence. Bez Niego nie zrozumiemy innych, nie zrozumiemy samych siebie. Nie zrozumiemy naszych pragnień i tęsknot, naszych upadków i powrotów. To wszystko można zrozumieć tylko z Jezusem w blasku betlejemskiej stajenki. I dlatego trzeba do niej pójść z pastuszkami i mędrcami. I powiedzieć: Tak, Jezu! Chcę przyjąć Cię do siebie, do swojego serca! Chcę, byś narodził się we mnie prawdziwie!