Relacje czy racje?

Jakie masz rady dla młodej dziewczyny, która chciałaby żyć w małżeństwie, ale się boi, że nie uda jej się zbudować trwałego związku? Takim pytaniem ostatnio zaskoczył mnie pewien znajomy. Uznał, że na pewno mam jakąś cudowną receptę, skoro sama żyję w małżeństwie już ćwierć wieku. 

Nie, nie mam żadnej cudownej recepty ani żadnego magicznego sposobu na to, jak zbudować takie małżeństwo. Kiedy sama zaczynałam tę podróż, na wiele rzeczy patrzyłam w sposób bardzo naiwny. Wydawało mi się, że wystarczy to, że się kochamy i chcemy być razem, żeby nasze małżeństwo było rajem na ziemi. Tymczasem okazało się, że małżeństwo to jest naprawdę ciężka praca. Praca od samego początku, od momentu złożenia przysięgi małżeńskiej, każdego dnia. To praca nad swoimi przyzwyczajeniami, nad własnym egoizmem, nauczanie się odpuszczania pewnych rzeczy. Ot, choćby porozstawianych pustych kubków po kawie czy porozrzucanych brudnych skarpetek. Można oczywiście toczyć o to ciężkie walki, obrażać się, ale w pewnym momencie przychodzi refleksja, czy faktycznie warto. Trzeba oczywiście komunikować, że pewne rzeczy nas drażnią czy denerwują, ale do wielu kwestii można i trzeba podchodzić z dystansem. Bo czy naprawdę brudny kubek musi mi psuć humor? Żeby nie było, nauczenie się takiego dystansu do rzeczywistości bynajmniej nie było to dla mnie łatwe. Wymagało sporo wysiłku, ale dziś wiem, że było warto. 

Kiedy patrzę z perspektywy dwudziestu pięciu lat na swoje małżeństwo, widzę, jak wiele straciliśmy, kiedy tak bardzo zawsze chcieliśmy stawiać na swoim. Miało być po mojemu i ani kroku dalej. Bo co to znaczy, że ma być tak, jak chce ta druga osoba? U mnie w domu rodzinnym na przykład co tydzień w sobotę były porządki, więc z góry założyłam, że i w moim nowym domu tak będzie. I co z tego, że sobota to jedyny wolny dzień (w niedzielę zazwyczaj oboje pracowaliśmy), skoro w domu trzeba zrobić tyle rzeczy. Nie żadne kino, żadne wyjście, teraz sprzątanie! I choć dom był wypucowany na błysk, atmosfera w nim była daleka od idealnej. Z czasem i to nauczyłam się odpuszczać. Bo co z tego, że będzie idealnie, jak ucierpią na tym nasze relacje? Urobimy się po pachy, a i tak nie będzie nas to cieszyć, bo będziemy warczeć na siebie i mieć wieczne pretensje albo wszystko skończy się, nie daj Boże, wielką kłótnią. I po co to komu? Lepiej skupić się na szukaniu rozwiązań kompromisowych niż upieraniu się przy swoich racjach. Ważniejsze są bowiem relacje niż racje. I to jest jedna z tych rad, którymi chętnie się dzielę z innymi. Dlaczego? Bo u nas się sprawdziła. 

A druga – to rada, na którą kiedyś uwagę zwróciła mi moja znajoma. Kiedy podczas pewnego wyjazdu opowiadałam jej o naszym małżeństwie, ona zapytała mnie wprost, czy sytuacja, w jakiej się obecnie znajdujemy, jest dobra dla nas. Nie tylko dla mnie, nie tylko dla mojego męża, ale dla nas jako małżonków. Czy ona nas buduje, czy – wręcz przeciwnie – powoduje, że oddalamy się od siebie? Jako małżeństwo jesteśmy jednością i nie zawsze to, co jest przyjemne i miłe dla jednej strony, może być takie dla nas dwojga. Odkąd zaczęliśmy stosować tę regułę w naszym małżeństwie, wiele kwestii zmieniło się na plus. I z pewnych rzeczy, nawet sympatycznych, zaczęliśmy rezygnować, bo zauważaliśmy, że to naszemu małżeństwu nie służy, a czasami wręcz szkodzi. Kiedy więc podejmujemy decyzje, i te mniejsze, takie codzienne, i te życiowe, fundamentalne, patrzymy na nie przez pryzmat tego, czy faktycznie przyniosą korzyść naszemu małżeństwu. I naprawdę się to sprawdza. 

Mam oczywiście w pamięci różne maksymy dotyczące dobrych rad, choćby takie, że dobrymi radami piekło jest wybrukowane i że dobre rady zawsze w cenie. Zdaję sobie sprawę, że pewne mechanizmy i zasady mogą działać świetnie w jednym małżeństwie, a w innym niekoniecznie. Niemniej jednak mam świadomość, że wielu młodych ludzi wchodzących w małżeństwo, chce budować trwałe związki, na dobre i na złe, aż ich śmierć nie rozdzieli. I szukają sposobów na to, jak wytrwać. Wiele małżeństw z dłuższym i krótszym stażem się rozpada, to prawda, ale jeszcze ciągle całkiem sporej grupie udaje się tę jedność budować. Swoją pracą, zaangażowaniem, ale też poczuciem humoru i dystansem. A wszystko z Bożą pomocą, o którą przecież w dniu ślubu wszyscy prosiliśmy. Warto więc słuchać tych, którym się udało, i czerpać z ich doświadczenia.